
Zuzanna Michalik – opowiadanie
Gdyby ktoś zapytał, powiedziałaby, że nie przyszła na świat, to nie tak, nie urodzono jej, to też nie – wypchana siłą, wysrana cudem w środku tygodnia, duża i głośna, zaraz przed dniem matki i przygotowana na dzień dziecka, tak – ale Mama umiera wyssana z życia jak krew z palca zaraz po wyciśnięciu fioletowego brzdąca z pochwy i nikt nie świętuje z sierotą jej przyjścia ani nikt nie żałuje dla niej odejścia.
Od tamtego momentu, to jest od samego pojawienia, mieszka z Ciotką, a Ciotka mieszka na wsi z tych mniejszych wsi tam, gdzie jeszcze wszystko jest tak jakby się wydawało, że sam bóg przykazał – jeden sklep spożywczy wielobranżowy, jedna kaplica, jeden niekończący się las i niekończące się pola i wszystko to, o czym nie trzeba mówić, że jest na wsi z tych mniejszych wsi.
Ciotce marzy się dziewczynka dobra i bogobojna, a Aga chce taką być i prawie taką jest. Wie, że po każdym obiedzie jest spacer i po każdej sobocie przychodzi niedziela, to jest dzień święty i że do spożywczego jedzie się 13 minut rowerem do szkoły 15 minut do kaplicy 10 minut i na huśtawkę z opony na wysokim konarze 6 minut pod górkę. Wie, o której sąsiad wychodzi karmić króliki na mięso i o której trzeba ugotować psu na kojcu kurczaka w największym garnku i pamięta w jakim kubku najlepiej ubić kogel mogel. Zna ulubioną modlitwę Ciotki (do św. Michała Archanioła) i pamięta ile plastikowych gwiazdek nagrzanych słońcem świeci nad jej łóżkiem w nocy i pisze najdłuższe wypracowania z polskiego i śpiewa na apelach i w chórku kościelnym i nie maluje paznokci na czerwono i na czarno jak dziwki bo w domu u Ciotki są zasady jak są przykazania i słowa jak ostrzeżenia, ale w miłosiernym tonie i Aga pamięta – ma trochę ponad 8 albo mniej niż 10 lat i Ciotka czyta jej na dobranoc, ale nie bajki tylko wielkie historie wielkie prawdy o boskim zbawieniu i o Maryi Świetlistej i niebieskiej w jej najpiękniejszym fatimskim objawieniu, kiedy przychodzi zjawia się nawiedza i prosi: chwalcie bardziej, róbcie to goręcej, wznoście się wyżej i cierpcie, cierpcie dla mojego syna, i dla mnie cierpcie, i Aga chce cierpieć, a Ciotka uczy ją jak robić to dobrze zanim ktokolwiek uczy ją czym jest miesiączka i kochanie: jeśli chcesz być jak fatimskie dzieci, dobra i w wierze, nałóż gumkę recepturkę na nadgarstek i strzelaj w pokucie.
Cierpienie jest wygodne i głębokie a Aga odpracuje i odrabia pokutę jak zadanie domowe i za wszystko co myśli i czuje, więc naciąga gumkę na ręce regularnie – za przekleństwa za sprośności za mamę za tatę jak łyżki zupy lecące samolotem do ust za babcie za psa za sąsiadkę i strzela strzałem głośnym jak z ambony myśliwskiej w zwierzęce matki i ich zwierzęce młode, jak z bicza w rzeźbione plecy chrystusowe, i strzela, jak strzelają konary całe suche i ugięte pod ciężarem ich próchnienia.
Aga lubi obserwować i obserwowanie zastępuje jej mówienie i zastępuje jej szukanie i chcenie i czasami myślenie. Lubi przyglądać się oskórowanym królikom, kurom bez łbów, krzyżom wyciętym tasakiem na chlebie albo różańcowym skamlaniom Ciotki i sąsiadom ale ukradkiem, bo chodzą słuchy, że stary pryk z domu naprzeciwko odgryzł swojej żonie język w pocałunku przed ołtarzem i schował cierpki mięsień do wewnętrznej kieszeni garnituru, a ten garnitur miał po ojcu, który miał go po dziadku, który miał go nie wiadomo skąd ale nie ze sklepu i żona nie mówi nic, tylko chodzi po ganku mrucząc pod nosem i nigdy nie mieli dzieci, ale nikt nie wie dlaczego i mówią, że może nie działa jej cipka albo, ale rzadziej, że nie staje mu kutas, i że urodziła, ale to nie było dziecko boże, tylko coś jak przerośnięta ryba z jedną stópką i wyniesiono je z domu w wiadrze na chwasty. Jest jeszcze sąsiadka która mieszka od lewej nie od prawej, a ona ma demencję albo alzheimera albo schizofrenię i od 4 do 7 rano chodzi bez butów i otwiera drzwi i zamyka i otwiera i zamyka i zaklucza i odklucza, a potem jest świeży i zimny poranek i słychać ptaszki i psy i koty jak się ruchają, puszczone bez smyczy albo bezdomne dumne grube niesterylizowane psie suki z cieczką, wielkie kocury z tęgimi jajami, zwierzęcy gwałciciele albo kochankowie.
Kiedy kończy 11 lat, równolegle i tak samo szybko dzieją się dwie rzeczy – rosną jej cycki i ktoś siada na ramieniu. Dostaje wtedy pierwszy stanik sportowy z targu i uczy się wstydzić swojego ciała, bo Ciotka patrzy nienawistnie na jej sterczące pod koszulą sutki, a jeśli to nie Ciotka patrzy, to patrzy na nią ktoś inny, bo tam obok gumowego ramiączka i przy lewym uchu gości się miniaturowy jak porcelanowy bibelot Jezus i ogląda Agę codziennie – jak myje zęby słucha radia rysuje płacze, widzi jak się rozbiera kąpie sika i sra albo w dowolnej innej kolejności, obserwuje, jak Aga po raz pierwszy krwawi i jak po raz pierwszy nieśmiało wkłada sobie dwa palce do ust i w pochwę, pilnuje jej bez słowa i nie poucza, ale budzi potrzebę pokory, a Aga czuje bezlitosny wstyd i wielkie powołanie zarazem. To przyszło do niej nagle, po którymś pacierzu albo po którejś z mszy, kiedy prosi i przeprasza tak głęboko, że echo wołania niesie się za nią i pełznie po skórze z powrotem do siebie i trwa to moment, znaczy miesiąc lub dwa a później odchodzi bez słowa, zostawiając ją samotną a w tej samotności Aga dojrzewa i nagle ma już prawie 17 lat, rzadko strzela gumką w nadgarstek, częściej omija kościelne kazania, zapuszcza włosy za ramiona i wciąż wierzy, ale z wątpliwością i inaczej, a wierzenie stale buduje w niej coś więcej, układa się w niej wygodnie, rozsiada pomiędzy wnętrznościami, wciska się we wszystkie otwory i szpary i Aga nie wie, kim chciałaby być i czego potrzebuje, a potem zakochuje się w Jasi.
Zaczęły widywać się w czerwcu, kiedy upał przygniata skórę a ona rozlewa się po kościach i nie można wziąć pełnego wdechu ani zrobić pełnego wydechu i wszystko ma zapach spalonego siana i topionego asfaltu na długiej szosie od domów do sklepu i od sklepu do kaplicy a kiedy jest tak kurewsko gorąco, Aga marzy o lecie w dużym mieście, o piciu mrożonej lemoniady i waniliowych szejków w klimatyzowanym centrum handlowym, o byciu jak miastowe dziewczyny z ogolonymi cipkami i dobrym body count. Ale zanim jest czerwiec, widują się jeszcze na szkolnym korytarzu i pod sklepem, gdzie zamieniają ze sobą pojedyncze słowa a Jasia dźga ją wtedy drocząco palcem wskazującym i Aga wraca do domu rozpalona i zapomina umyć zębów, a kiedy Ciotka woła ją na wieczorną modlitwę, przeplata słowa pacierza z wyobrażaniem, jak ciasno chwyta Jasię w talii i zagląda w majtki, jakby chciała to sobie wymodlić.
Upały spędzają zawsze razem, nad rzeką i w szopie. Odbijają wtedy mokre, gorące stopy na drewnianych deskach mostu, a ich pięty i palce chowają drzazgi pod skórą jak gdyby robiły ptasie gniazda w mięśniach. Szopa była stara i była niczyja więc jakby była ich i składują się tam niby hibernująca zwierzyna – w kubki, poduszki, butelki, lufki, prezerwatywy, wszystko i nic, buchające ciała, kochające wrzeniem wnętrza otwierane jak furtki rozłożonych nóg. Tam w tej szopie od orgazmu do konania nie brakuje dużo, tam mają więcej żyć niż kot, więc umierają bezustannie, tam Aga trzyma Jasie za ramiona, kiedy nienawidzi się cała za samą siebie i w złości wkłada sobie palce w uszy w oczy i w gardło, tam siedzą na materacu i ściągają płaty spalonej skóry z ramion i nosów i drapią się nawzajem po nogach i rękach, tam Jasia pierwszy raz nawija rzęsy na zalotkę i splata włosy w warkocz i tam palą zioło chłopaka z miasta o tłustym wąsie który daje towar w opakowaniach po suplementach diety, a kiedy on i Jasia stoją obok siebie, w powietrzu grzęźnie niezgrabne podniecenie i Aga poci papierowe dwudziestki w pięściach. Wysuszone i nietrzeźwe jeżdżą po szosie rowerami a tam, gdzie drzewa dają cień, miękki asfalt pije rozbryzgane soki czereśni i niesie wyjeżdżone pasy kół rowerowych wzdłuż prawej strony, krwiste i kwaśne.
W szopie hordują też to co nakradną: sukienki i rajstopy babć i matek z pudeł na strychu, młotki tasaki igły i widły dziadków i wujów. Ubierają się wtedy pięknie i żartują z odrąbywania swoich palców u stóp uszu nosów siusiaka albo głów, a potem leżą i drzemią spokojnie, chociaż Aga zapamiętuje dziwne mrowienie w płucach kiedy trzyma drewnianą rączkę siekiery nad swoim i nieswoim ciałem bo to było dziwnie złośliwe i czerpiące z samego dna i ciągnące dalej i niżej i głębiej – to jak się na siebie patrzyły i to jak się dotykały – a Aga była cała gorliwa i najlepsza jaka mogła kiedy klękała z Ciotką co niedzielę przed ołtarzem tak jak klękała przed spuchniętym dla niej kroczem i obie te rzeczy były jej świętością i jej nagrodą bo można było być strachliwą i dobrą i potwornie zboczoną jak ona, wbrew temu jak należy ale zgodnie z tym co potrzeba. Fantazjowała o waleniu i połykaniu, braniu Jasi do buzi jeszcze miękkiej i kończeniu dopiero, kiedy znowu zwiotczeje, myślała uporczywie o gryzieniu lizaniu i podglądaniu, o trójkącie jak trójcy świętej, o dźwięcznych majakach niby objawieniach, o orgazmie jak tłuczeniu jajka na rozgrzanej patelni – ciało przywiera do materaca niby białko do żelaznego spodu i ścina się szybko, ostro i głośno i Aga nie potrafi się tego wstydzić sama przed sobą chociaż w połowie tak, jak powinna a kiedy modli się z Ciotką przy śniadaniu prosi nie tylko o wybaczenie tego, co do niej przyszło, ale i tego, co nadejdzie, tego co będzie potem, a będzie na pewno, cokolwiek to nie będzie to będzie wbrew wszystkiemu i to ją przeraża i przypomina jej o tym, że nie potrafi się zatrzymać.
Aga jest raczej tragicznie brzydka, ale tak jak zamulony staw albo tak jak krecie kopce na świeżej, czystej trawie i jak te ślimaki bez skorupy które wychodzą po deszczu i nikt nie chce ich dotykać, a Jasia jest pierwsza w swoim śmiesznym przekonaniu, że Aga to najseksowniejszy ślimak bez skorupy i mówi jej ciągle, że gdyby nie była taka smutna, o boże, byłaby taka promienna. Jasia jest słodka i smukła jak sarna, z oczami brązowymi i wołającymi, ciałem napiętym jak gotowym do ucieczki i Aga mówi jej ciągle, że gdyby nie była taka przerażona, o boże, byłaby taka odważna.
Nienauczona pacierza i urodzona z konkubinatu, Jasia sterczy wypryskiem u boku dziadków od strony ojca, a ich dom podobno pachnie stęchlizną przez rozlany grzybem sufit. Dziadkowie Jasi nie rozmawiają z nią o świecie, nie obiecują jej niczego i nie patrzą jej w twarz ani w zeszyty szkolne, tylko czasem, kiedy Aga czeka na nią pod furtką, z pokoju na parterze słychać jak dziadek spuszcza jej opiekuńczy i wrażliwy wpierdol, bo nikt sobie Jasi nie zażyczył, z pewnością nie takiej poza tym że w ogóle i żadnej a ona zapewnia Agę któregoś popołudnia: jeśli nadarzy się okazja, ucieknie być prawdziwą gdzie indziej i lepiej i tak naprawdę i może weźmie ją ze sobą, a Aga rozumie wtedy, gwałtownie i chorobliwie, że może przeraża ją bardziej niż wszystko inne i chociaż nie znała nikogo kto grzeszy zmianą zdania, nikogo, kto spowiada się z odejścia, stchórzona i bierna spędza niekiedy dwie lub trzy lub cztery godziny na wykładzinie przed ramą łóżka i powtarza koronkę do miłosierdzia jakby ją szyła wargami, niby białe nici dentystyczne wsadzone między zęby formowały w ustach jedwabne kształty intencji albo przeprosin albo próśb i modli się ze wstydem i jakby nadstawiała kolejny policzek albo pośladek, a strach buduje się w niej widziadłami światłami i cieniami jak wtedy i tam, na ramieniu albo w rogu pokoju.
W sierpniu dalej jest kurewsko gorąco, a Aga odsłania czoło spod grzywki i palcuje pachy co pół godziny badając swój kwaśny zapach i smak, ale Jasi to nie przeszkadza i kiedy się dotykają, często wkłada twarz w jej owłosione zgłębienia i zaciąga się, nakręcona jak zwierzę, cała jej. Razem z kalendarzem myśliwskim, jak w zegarku, w południe wychodzą w las i nasłuchują strzałów, wymierzają w siebie pustym gnatem wuja Agi i udają postrzelone albo umierające aż któraś z nich nie zacznie płakać posmutniała, spacerują w poszukiwaniu kości jak kasztanów i znajdują szczęki bez zębów, łuki biodrowe, psią kość albo czyjąś inna kość, sarny dzika jelenia, kość z żebra Ewy nie Adama, kości szarpane zwierzęcym pyskiem, żebra wyżebrane z mięsa do sucha i Aga wymyje je potem i postawi dumnie na półce w szopie, ich trofea wapniowe jak puchary z meczów siatkówki wysportowanych koleżanek i będą się pod tym zwycięstwem kochać, a jeśli Aga dobrze się w tym zatraci to na chwilę zapomni, że coś za nią chodzi, dobrze wtulona i dobrze zadbana rękami i ustami prawie nie myśli, że coś ją woła odbębnić odszczekać i odkuć jak odpokutować, że chce ciągnąć ją za włosy i twarzą po ziemi przez pole przez ołtarz pod dom.
Ale jeśli są takie dni, a przecież są też takie dni, w które Aga zostaje sama, to nie wie wtedy co robić ze swoimi rękami i przypomina sobie wszystko i wszystkich, schodzi do samej siebie jak wąskimi, spróchniałymi schodami i widzi samą siebie jak sobie obcą, a gdyby się dotknęła nie poczułaby siebie na palcach i nie poczułaby siebie na ciele. Jeśli musi się z czegoś wyspowiadać, a minęło już sporo czasu odkąd ostatni raz klękała na zakrystii kaplicy, chciałaby rozgrzeszenia z kochania bardziej niż albo tak samo jak gdyby inaczej aniżeli wtedy, bo czuje różne miłości i serce bije jej na różne sposoby, bije w przełyku kiedy myśli o mamie bije w żołądku kiedy myśli o Ciotce i bogu bije między piersiami i między nogami kiedy myśli o Jasi i zawsze dygoce całe gorące i śliskie, ocierające się o miękkie tkanki wnętrzności, mówiące rytmem zamiast słowem.
I wtedy jest dzień taki jak te dni gdzie w samo południe świerzbi ją całe ciało, a słońce woła i łaskocze za uchem, kiedy staje w przedsionku i nakręca ją, i przywołuje tak jak to kochanie ale nie wiadomo do kogo i czyje, a kiedy wychodzi z domu to słońce całuje ją po twarzy śliniąc swoim potliwym gorącem i Aga idzie: w pola wielkie żółte ciężkie i świetliste, gdzie ziemia jest twarda i czarna i wszystko płynie u brzegów i konturów i to trwa godzinę dwie trzy cztery i czuje każdy palec u obu stóp a słońce schodzi z nieba na jej głowę ciężkim przytupem i wyobraża sobie teraz, że całe muszę i całe chcę i wszystkie może i każde chyba zawiera się w jego kształcie, więc układa się w słomiastych stosach, a ono siada na niej całym swoim ciężarem, liże ją pieści pieprzy wybacza jej wszystko ogarnia ją swoim piekielnym błyszczeniem pożera jak dziki zwierz albo kochanek i rozgrzesza aż do wyczerpania i do snu.
Do domu trafia w nocy, rozgrzana i czerwona jak piec, kołysząc się na boki. Kolejne dni mówi tylko przypadkowo albo przez sen, odrętwiała i rozgorączkowana śpi całe doby na wersalce wujka z czołem i brzuchem wysmarowanym zimnym kefirem i wyłożona, jak podana do stołu plastrami obranych ziemniaków, i nawet kiedy zamyka oczy wszystko jest jasne i świetliste, a kiedy trzyma je otwarte to mało mruga i rzeczy są elastyczne i błyszczące, podłoga, szyby, stolik, szklanki, lampa biją długimi promieniami jak z chrystusowego serca, kojące i witające.
Pielęgniarka, która podłącza jej kroplówkę, ma stare dłonie i wsadzała igłę w dupy trzech czwartych mieszkańców wsi, a Aga czuje, jak wszystko co schodzi z woreczka do żył zagęszcza się i płynie pod prąd. Jasia odwiedza ją tylko raz bo nie lubi Ciotki i wie, że nazywa ją zboczeńcem w rozmowach z sąsiadami, więc zostaje krótko, przynosi jej czekoladę deserową i siedzi chwilę przy wersalce, a kiedy Aga na nią spogląda nie mówi nic tylko uśmiecha się i rozpłakuje ciężkim szlochaniem bo teraz dostrzega w niej Wielkie i Słodkie Oblicze jak boskie przyjście i to wtedy kiedy wie na pewno to czego wcześniej nie rozumiała albo co tylko podejrzewała.
Ale Jasi nie jest do śmiechu i po raz pierwszy tak bardzo boi się o Agę, a ten strach okazuje się dla niej paraliżująco ostateczny. Kiedy dwa tygodnie później Aga zaczyna wychodzić sporadycznie z domu, chwyta się każdego płotka i każdej barierki i nie może już jeździć na rowerze, a Jasia często trzyma ją pod ramię i kładzie dłoń na czole albo policzku co piętnaście minut, wzdychając przy tym ciężko. Nie rozmawiają już tyle samo i nie palą razem zioła, a kiedy chcą się dotykać, Aga często rozkłada się na materacu jak półmartwa albo ukrzyżowana a Jasia zasypuje ją krótkimi całusami zanim zaśnie, bo Aga śpi dużo, przesypia całe dnie, budzi się spocona i ciężka, a wszystko jest wtedy opalizujące i cierpkie w smaku, i jest z nią inaczej, i jest z nią ciężej, a Jasia nie może tego przejeść i nie potrafi tego przełknąć, i tęskni do tego jak było wtedy, kiedy Aga wzięła ją po raz pierwszy pod ramię w drodze ze szkoły, obcięła jej dobrze grzywkę i paznokcie, a potem nauczyła całować, mówić o sobie lepiej i głośniej płakać. Teraz Jasia patrzy na nią ze współczuciem albo politowaniem a Aga przyjmuje to jak podarowane z piękną intencją bierze to jak komunię do ust a litość staje najbliżej miłości i łaskawość najbliżej kochania.
W te ostatnie dni, o których żadna nie wie, że są ostatnie Jasia pachnie mocniej, a Aga jest potwornie spragniona, węszy za nią i ociera się o jej nogę jak chora suka i kiedy Jasia przypadkiem kaleczy się w łokieć o gwóźdź, Aga natychmiast bierze jej przedramię w dłonie i nachyla się nad raną, całując i wylizując ją dokładnie i to jest jak wtedy, przypomina sobie, kiedy w Wielkanoc podczas Wielkiej Soboty układa się na kolanach przed ołtarzem i całuje rany chrystusowe, a gdy czuje na ustach zimne, miedziane żłobienie, wsadza w nie język, szybko i wstydliwie głęboko, nieproszona ale z zadowoleniem i z niewinnością podniecenia albo ukojenia i z pewnością z głodu bo Aga jest głodna, zbyt głodna na Jasię, która odsuwa swój łokieć spod jej twarzy i szturcha ją, przywołując do porządku i pod wieczór rozchodzą się w ciszy.
Gdyby starczyło jej sił, Aga pytałaby nieustannie każdego, czy widzą jak wszystko się mieni, jak wszystko wibruje i lśni zwilgocone, czy wiedzą, że kory drzew rosną w wielkie oczy, że kiedy za długo spaceruje i wymiotuje przy krawężniku, żółć żołądka iluminuje kwaśnym złoceniem i że wystarczy patrzeć odpowiednio długo na dowolną martwość a ona ożyje i będzie oddychać, i będzie mówić, a każdy cień może przybrać kształt bliski dźwiękom. To było w niej już wcześniej a potem w końcu przybrało swoją dojrzałą formę tego gorącego południa, rozbiło ją i rozlazło się w niej zapleśniało i zaśmierdło, a jeśli ktoś miałby ochotę ją rozciąć i otworzyć, jeśli ktoś zechciałby ją oskórować z dolegliwej powierzchni, pod spodem znajdzie się coś dla każdego i powiedziałaby: have your ways with me, Mamo, Ciociu, Jasiu, bierzcie mnie póki jestem taka ledwo mogąca mówić dość, gorąca w oczach i uszach i pełna odpuszczenia, grzebcie we mnie i szukajcie czegoś dla siebie, a ja odpokutuje za to, że wzięłam to, czego mi nie wypada i co nie było dla mnie, od każdego wzięłam po trochę i na każdym zostawiłam swój ślad.
Potem jest tylko ciemniej i chłodniej, wrzesień zagląda w ziemię i niebo, po wsi rozchodzi się plota, że Jasia jeździ białym Fiatem Punto z tamtym chłopakiem z miasta o grubym wąsie i kiedy Aga widzi ją po raz ostatni pod sklepem ma ogolone pachy i ciężki makijaż a potem ktoś mówi komuś i przekazuje przez tego do tamtego, że którejś nocy spakowała ulubione trampki i wszystkie spódnice swojej mamy, a dziadkom nie zostawiła listu pożegnalnego, bo nigdy nie chcieli mówić do niej prawdziwym imieniem.
Aga dostaje list, krótki i niechlujny, schowany w dobrze zaślinionej kopercie pod materacem, z przepraszam, przepraszam dziękuję za wszystko i jeszcze jednym przepraszam w środku. Dziadkowie nigdy jej nie szukają, a wychowawca przestaje czytać nazwisko na liście obecności po dwóch tygodniach i kiedy się o nią modli, Aga nie wie o co prosić i płacze aż wszystko podchodzi jej do gardła i tak głośno, jakby rodziła samą siebie, a potem leży nieruchomo z dłońmi schowanymi w twarzy, a jeśli nie płacze, to czeka na nią w tej szopie, czeka codziennie i długo aż do pierwszego śniegu, a pierwszy śnieg przychodzi niespodziewanie i kładzie się na rozgrzane ciepłą jesienią październikowe domy i ciała. Aga spędza wtedy cały wolny dzień w szopie, pije likier wuja z wodą gazowaną, sprząta zakurzone kości i opróżnia wiadra pełne deszczówki rozstawione pod dziurawym sufitem. Śpiąca i pijana rozsiada się w krótkim rękawie na drewnianym podeście, zaciska powieki i wystawia język, łykając zimne prószenie i drętwieją jej nos i palce u dłoni i szczypią usta i boli serce, a kiedy otworzy oczy z powrotem, siedzi przed drobną sarną płochliwie chylącą głowę ku ziemi na ugiętych nogach i może się do niej zbliżyć na tyle ile zechce, a ona korzy się z przerażeniem i obolała bo ma przebity prawy bok, ranę tak głęboką, że kiedy Aga przygląda się jej z bliska ma wrażenie, że mogłaby włożyć w nią po kolei wszystkie palce, potem pięść i sięgnąć aż po łokieć, rozchlapując się w mokrych wnętrznościach, wyciągać kolejno nerkę, trzustkę i pozostałe organy, zrobić z jelita balonowego jamnika, z żeber kolację dla dwojga i piękny dywanik z opróżnionej skóry a zwierzę patrzy na nią jakby przyszło z wielką prośbą, oddycha ciężko i pokornie jak gotowe i chyba jej ufa, więc Aga układa się na kolanach zaraz przed nim, łapie smukłą szyję w obie dłonie i czuje boga pod palcami więc chwyta ciaśniej, całuje mokry nos i skręca mu łeb.
Przed domem wszystkie lampy uliczne gasną nad jej głową nagle i szeptem i żaden pies nie szczeka przy furtce tylko wącha ją czujnie z otworzonym pyskiem. Rozebrana do naga długo stoi w łazience przed lustrem, po kolacji wylizuje talerz do czysta i ogląda z ciotką serial dokumentalny, a stary telewizor jest duży i ciepły, w dotyku miękki jak futro i unosi dziwny, woskowy zapach.
Zuzanna Michalik – z wykształcenia kulturoznawczyni. Mieszkanka Krakowa, w sercu Ślązaczka. Publikowała w „Pralni”, na ASP w Katowicach i w magazynie
internetowym Szpol. Pisząc preferuje okradać rzeczywistość i robić wielkie halo.
Olga Wiktoria Wybodowska (redakcja)