Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Wojciech Reszkowski – opowiadanie

W tamtym roku Czacha przespał całe lato. Zamknął oczy w chłodny kwietniowy poranek, kiedy po cieplejszym dniu i całkiem znośnej nocy plecień przeplatał i malował szyby w mroźne wzory, które odbiły się na tym długim śnie i wyryły się na wewnętrznej stronie powiek jak niechciany tatuaż i nie schodziły z pola wzroku gdy w końcu Czacha się obudził. Mrugał i mrugał, by strzepnąć mróz z rzęs jak popiół z porannego papierosa. Zastanawiał się czy parzyć kawę czy otwierać piwo, ale zdziwiły go pajęcze wzory dookoła, zdziwił go odciśnięty na ręce wzór zgiętej poduszki i kolejne fraktale pod zmęczonym okiem gdy patrzył w kręgi powstałe kiedyś po zbyt silnym uderzeniu w lustro.
Zamieszał w szklance i patrzył na czarne wiry i odbite w nich białe błyski. Był głodny i zdrętwiały mu palce. Dziesięć palców i dziesiąty października i dziesiąta dziesięć i dziesięć razy to sprawdzał i nic się nie zgadzało. Kawa wylała się z kubka, a długie paznokcie połamały się o jego uchwyt jakby były z lodu, a płomień miał kolor liści.
Tak mi mówił, gdy natrafiłem na niego kiedyś na stacji benzynowej na skrzyżowaniu autostrad, w miejscu niebędącym żadnym krajem, gdzie odbijały się kolejne kręgi obwodnic, a rejestracje samochodów miały wszystkie kolory i czcionki. Byłem wtedy nieumyty i niewyspany na kolejnej podróży znikąd donikąd, w której widziałem tyle ulic i witraży, że aż nawet nie potrafiłem go słuchać, ale potem szlaki znów się połączyły i spotkałem go w bladym świetle księżyca .
Czacha nawet nie wiedział, czy naprawdę przespał całe lato, czy może umknęło mu ono w dziwnym pośpiechu, który wszyscy próbowali sobie narzucić. Wiedział, że jego oczy są spragnione zieleni i błękitu, skóra jest blada, a włosy nie zdążyły pojaśnieć w złotym blasku. Wiedział, że nadchodzą znów mrozy, z których odejścia tak się cieszył, a on nie może znieść więcej zimna i nie może pozbyć się z oczu chłodnej mandali. Postanowił więc odlecieć.
Są gdzieś te ciepłe kraje, mówiły mu przycupnięte na parapetach mewy i gołębie. Są gdzieś trujące rzeki i miasta ze złota, są lasy, które codziennie się wycina i codziennie odrastają, są skalne grzyby i piaskowe wiatry, są błękitne góry i srebrne morza. Ale nas tam nie było, jesteśmy tutaj, w jesiennym deszczu i ostrym słońcu, które przecież nie jest tak okrutne jak w tamtych krainach bez cienia. Wróble śmiały się z niego. Nie masz nawet skrzydeł, mówiły. Zrobię sobie z wosku, powtarzał Czacha. Sikorki dziwiły się. Co będziesz jeść, pytały. Nie potrzebuję jeść, odpowiadał, potrafię głodować. Jemiołuszki i czeczotki kręciły dziobami. Tutaj są ciepłe kraje, mówiły, nie narzekaj, nie poznałeś mrozu tajgi.
Nie słuchał ich, kukułka zaprowadziła go na ptasi sejm. Patrzyła na niego ciemnymi oczami, gotowa do wywróżenia mu równie ciemnej przyszłości. Nic nie mów, prosił Czacha, a ja też będę milczeć.
Zebrane dookoła towarzystwo patrzyło na niego podejrzliwie. Skrzydła z wosku prezentowały się nędznie na tle najelegantszych upierzeń.
Ptasi marszałek odziany w czerwień i błękit zastukał groźnie laską. Zrazu ucichły wszelkie gwary, tylko przez moment grupa najbardziej radykalnych ptasich rewolucjonistów o krwawych dziobach coś krzyczała, po czym uciszyły je również groźne spojrzenia bocianów. Wszyscy zajęli swoje miejsca na gałęziach drzew, patrząc w oczekiwaniu na przemawiających po kolei ministrów. Tylko Czacha usiadł na ziemi i patrzył na obrady od dołu nie mogąc za wiele zrozumieć z dręczących ptactwo dylematów. Zanim przeszły do kwestii odlotu debatowały intensywnie o rzeczach, których nie pojmował, przekrzykując się, a czasem nawet dziobiąc, za nic mając rozpaczliwe przywoływania do porządku przez zirytowanego zamieszaniem marszałka.
Było zimno, wiało i delikatnie padało. Nieco mókł wosk w skrzydłach. W końcu, po wielu godzinach rozmów o ptasich sprawach, kilku kłótniach i kilkunastu bójkach, przeszli do tematu odlotu. Tu dyskusja była znacznie bardziej rzeczowa, ustalali kto się gdzie wybiera i w jakiej kolejności, minister zimy po kolei oznajmiał hierarchię kluczy i przystanki w trasie.
Czacha w końcu się zniecierpliwił. Zaczął się dopytywać z kim może lecieć i jaką rolę przyjąć.
– Nie możesz – powiedział mu minister zimy. – Jesteś człowiekiem, a żaden człowiek nie stanie się ptakiem, a ptak człowiekiem.
– Kiedyś pozwalaliśmy jednemu człowiekowi odlecieć co roku – przerwał skonsternowany marszałek. – Ale chyba nawet najstarsi z nas zapomnieli o tej tradycji.
– Zawsze tylko spowalniali i nie potrafili utrzymać tempa! – krzyczały jedne głosy.
– Pozwólmy mu lecieć! – odpowiadały drugie.
– Poleci do sułtana – ogłosili w końcu marszałek z ministrami. – I tam ustalą raz na zawsze czy tak można czy nie.
Czacha podziękował uprzejmie. Zaczynał trząść się z zimna. Niebo miało kształt śnieżnych kryształów. Sześć kątów i sześć miesięcy chłodu. Wyruszyli po szybkim posiłku. Nie było czasu. Każdy przydzielony do swojego klucza, każdy po kolei jako przewodnik w podniebnej drodze. Przez pierwsze kilka godzin Czacha machał sumiennie nieudanymi skrzydłami, mimo krzywych spojrzeń towarzyszy jakoś utrzymywał się na falach chłodnego wiatru. Potem jednak nadeszła jego kolej by lecieć na przedzie i tutaj już nie był w stanie nadać tempa całej pielgrzymce.
Ptaki za nim narzekały cicho i kręciły głowami.
– Mówiliśmy, że nie da rady.
– Daj spokój, też byłeś pisklęciem – bronił ktoś. – Dopiero się uczy.
Miał szczęście. Natrafili na srebrzysty obłok również uciekający przed jesienią. Uczepili się go dziobami i pazurami, Czacha znalazł najtwardsze miejsce, ogrzewane jeszcze przez odsłonięte słońce.
Sunęli tak przez niebo na gapę, chociaż delikatnie topił się wosk.
– Mówiłem im, że dasz radę – powiedział czarny bocian, który nadal trzepotał skrzydłami, nie mogąc znieść odpoczynku.
– Dokąd właściwie lecimy? – zapytał Czacha. Oczekiwał jakiejś geografii , ale Ptaki nie znały nazw państw i imion ludzkich królów.
– Ministrowie rozdzielili mnie z przyjaciółmi. Każdy leci w inne miejsce.
– Czemu?
– Wiedzą, że nie podoba nam się to, co się dzieje.
Nawet w podniebnym świecie nie mogli uciec od polityki.
– Podobno kiedyś leciał z nami pewien człowiek – powiedział bocian. – Ale nie wrócił.
– Co się z nim stało?
– Podobno jest gdzieś ludzko-ptasie miasto Obłok, gdzie dni są przyjemne, a noce ciepłe, przez cały rok wiosna obdarza wszystkich kwiatami i jedzeniem. Nie trzeba pracować, wszyscy mieszkają po kilkadziesiąt osób w wielkich domach, każdy ma własny pokój, dziuplę lub miejsce na drzewie.
Ptaki z sąsiednich wybrzuszeń chmur zaczęły kukać i ćwierkać.
– Nie ma już tego miasta – mówiły kukułki. – Zima i tam dotarła i wszyscy zginęli z mrozu.
– Nieprawda! –krzyczały czaple. – Wylała rzeka i miasto opanowały żaby i wygnały stamtąd ptaki!
– To wszystko była tylko legenda by pozbyć się malkontentów! – mówiły żurawie.
– Nic nie wiecie! – przerwał najstarszy ze szpaków. – Nadal istnieje, ale sułtan ukrywa to przed światem.
Znów nieznośny świergot rozległ się dookoła, aż srebrny obłok speszył się takim zainteresowaniem i rozpłynął się w powietrzu każąc wszystkim znów machać skrzydłami. Czacha postanowił znaleźć to miejsce, zamieszkać tam i nigdy w życiu o nic się nie martwić, żyć we wspólnocie, gotować razem jedzenie i malować pejzaże.
Na razie jednak lecieli przez chłodne niebo, a w jego wzroku wciąż tkwił srebrny kwiat mrozu.
Czarny bocian w chwilach odpoczynku podlatywał do niego i głosił rewolucyjne hasła, ale Czacha nie rozumiał czym jest ptasia polityka, nie znał szlacheckich tytułów i był zbyt zmęczony lotem by się jeszcze tym przejmować. Pewnego poranka czarny bocian zniknął. Inne ptaki pytane o niego udawały, że nie wiedzą o co chodzi, dziwiły się czemu w ogóle ktoś porusza ten temat.
– Był chyba ktoś taki – powiedział w końcu żuraw, jakby przypominał sobie swoje dzieciństwo. – Ale może wybrał inną drogę. A to straszna rzecz, nie trzymać się swojego klucza.
Dolecieli w końcu na miejsce, gdzie chłód ustąpił miejsca upałom i nawet noce były ciepłe i gęste i pełne magii i zapachów. Doprowadzono go, tak jak obiecano, przed oblicze ptasiego sułtana. Jego gniazdo było dziwaczną, kolorową konstrukcją, pełną plastikowych, lśniących przedmiotów o zapomnianym przeznaczeniu. Wielobarwne wstążki powiewały niczym chorągwie, wejścia pilnowały patrzące z góry strusie.
Sułtan siedział na perskim dywanie, jego olbrzymie kolorowe skrzydła opadały na ziemię. Głowę zdobiły mu świecące koraliki, na piersi pyszniły się pióra we wszystkich kolorach. Nie dało się nie zauważyć tylko tego, że jego brzuch był olbrzymi, ciążył zdecydowanie w dół. Nic w tym dziwnego, przed nim pełno było przysmaków. Jeszcze żywe tłuste larwy, pełzające jedna na drugiej. Przybite wykałaczkami żaby. Pływające w akwariach ryby o srebrnych łuskach. Wielkie kawałki słoniny zwisające z sufitu. Związane ogonami myszy. Słudzy cały czas przynosili mu w dziobach kolejne porcje, czasem przeżuwając za niego, by nie musiał się męczyć nawet tym.
Wszystkie ptaki ukłoniły się nisko.
– O najwspanialszy z wszystkich ptaków – sławiły go. – O latający najwyżej, o widzący najdalej, o najmądrzejszy! Przynieśliśmy do ciebie tego człowieka, byś rozsądził jego los.
Sułtan podniósł ciężko skrzydło, wskazał na rozłożone dywany. Czachę niezbyt przekonywały ptasie rarytasy, skusił się tylko na kawałek słoniny, chociaż nieosolona nie smakowała mu najbardziej.
– Czego tu szukasz? – zapytał w końcu tenorem ptasi władca. – Co cię sprowadza do mojej krainy?
– Pragnąłem uciec od mrozu – odparł Czacha żując kawał tłuszczu. – A twoi ministrowie kazali mi przylecieć do ciebie.
– A więc jesteś tutaj. A ja jestem władcą dobrotliwym i litościwym, więc bądź moim gościem aż do wiosny.
– Podziękuj mu – szepnęły wszystkie ptaki dookoła, nim Czacha zdążył otworzyć usta.
– Dziękuję, o wielki władco – powiedział.
– Nie masz za co, rozgość się i ciesz się jak u siebie.
I sułtan ptaków, sam sobie schlebiając za swą wspaniałomyślność zaczął wypytywać o mroźne i odległe krainy, nawet zadał kilka pytań o ludzkie sprawy, wynalazki i politykę, ale nie wydawało się go to bardzo obchodzić. W końcu Czacha poczuł się chyba zbyt pewnie.
– Czy istnieje miasto Obłok? – zapytał. – A jeśli tak, to jak je znaleźć?
Nagła cisza ogarnęła cały pałac. Wszyscy słudzy zamarli w pół ruchu, aż jednemu wypadła żaba z dzioba i dopiero jej pełne ulgi kumkanie wydało jakiś dźwięk w przerażonym powietrzu.
– Każdy, kto wyrusza na jego poszukiwanie w końcu je znajdzie – powiedział sułtan. – Ale są drogi, na których lepiej nie stawiać pierwszego kroku, bo każdy kolejny jest bardziej niebezpieczny.
Czacha poczuł na sobie tyle ostrych spojrzeń, że wiedział, że jest wypraszany. Ukłonił się nisko i wyszedł. Było ciemno, a ptaki nie zadawały sobie trudu by palić światła. Nie widział więc kto dokładnie przyleciał by go obserwować, może jednak byli to rewolucjoniści, do których dotarła wieść o incydencie. Czacha rozłożył się więc na hamaku między dwoma drzewami i zasnął w ciepłej nocy. Śniły mu się zaspy, mróz i błoto.
Siedział więc tak wśród ptaków, w nieokreślonym ciepłym miejscu, między lasem, drzewami i pustynią, daleko od gór i morza, tylko nad płynącą nie wiadomo skąd dokąd rzeką. Z góry widać było czasem dalekie miasta i kształty dróg. Nigdy już nie doprowadzono go do sułtana. Próbował się pytać o miasto Obłok, ale wtedy wszyscy zmieniali temat i przekonywali go do spróbowania surowych żab i tłustych larw.
Ptaki debatowały nad tym, gdzie się przeniosą kiedy i tutaj przyjdzie zapowiedziana przez pierwsze samoloty i łodzie cywilizacja, zastanawiały się, gdzie sułtan każe im lecieć, gdy minie zima na północy.
– Czy sułtan w ogóle potrafi latać? – zapytał się Czacha. – Czy nie jest zbyt otyły, by móc w ogóle się podnieść? – I nie zastanawiając się nad konsekwencjami dodał – Dziwne, że ptakami rządzi nielot.
To było zbyt silne bluźnierstwo, by można je było znieść. Nawet rewolucjoniści spojrzeli przerażeni.
– Ciesz się, że on tego nie słyszał– powiedziała czapla. A potem rozerwano dziobami woskowe skrzydła, podrapano twarz i plecy, wzięto w szpony i zaniesiono w odległe miejsce, za górą i rzeką, skąd nie dało się wrócić do ptasiej siedziby.
Czacha został więc sam, tylko z mroźnymi wzorami przed oczami. Tam znalazło go miejscowe plemię. Odwykł od widoku ludzi, lecz oni mało przypominali tych których znał ze swoich stron. Nie wiedział, czy mają czarną skórę malowaną na czerwono, czy wręcz przeciwnie, czerwoną malowaną na czarno. Mieli łuki, oszczepy i dmuchane strzały z jadem i polowali na ptaki. Ale Czacha nie był ptakiem, żaden człowiek się nim nigdy nie stanie. Jednak z ludźmi też nie potrafił się dogadać. Traktowali go jak ciekawostkę i znudzili się po kilku dniach.
– Czy wiecie gdzie jest miasto Obłok? – pytał, a gdy nie rozumieli słów, to pokazywał na migi, a gdy nie rozumieli migów, to kreślił wzory na ziemi. Kiwali jednak głowami, pokazywali na groty oszczepów.
Kto zacznie go szukać na pewno je znajdzie.
Nie szukaj go, pokazywali. Siedzieli przy ognisku, piekli mięso, grali na bębnach i piszczałkach i śpiewali pieśni starsze niż gwiazdy. Nie szukaj go, tu jest lepiej. Ale ja już zacząłem, myślał Czacha.
I znalazł je.
Pojawiło się pewnej nocy w kłębie dymu. Zobaczył wyraźnie wysokie wieże, błękitne kamienie, bijące zegary. Ruszył w tamtą stronę, za światłem błyszczącym w oczach. Ale potem mury znikły, przykryte przez horyzont. Wiatr zawiał w drugą stronę, osłabł zapach dymu. Zabłądził.
I tam dopadło go plemię. Tym razem nie byli przyjaźnie nastawieni, celowali do niego z łuków i dmuchaw. Strzały nasączone jadem. Napięte cięciwy.
Żegnał już się z życiem, ale jak zwykle ratunek przyszedł w ostatniej chwili. Nawet nie zobaczył swojego wybawcy, obudził się kilka dni później, gdy wyciągał z niego ostatni zatruty grot.
Wypluł z siebie srebrnozieloną kałużę, spojrzał w niej na swoje zniekształcone i podzielone na sześć oblicze. Zgubił gdzieś resztki skrzydeł, znów był tym samym uciekinierem przed zimą.
– Szukasz miasta Obłok? – zapytał go głos przez żelazo. Jego nowy towarzysz i przewodnik nie zdejmował lśniącej, płytowej zbroi. Na kopii miał zatknięty proporzec, na białej tunice zarzuconej na kirys widać było resztki haftu krzyża.
– Zaprowadź mnie tam – poprosił Czacha. Zobaczył pasącego się obok muła i dosiadł go, podążając jak giermek za rycerzem.
– Od dawna go szukasz? – zapytał go po kilku godzinach milczącej jazdy przez piekące słońce.
– Od tak dawna, że już czas zdążył zniknąć.
– I jesteś pewny, że wciąż istnieje?
– Nawet jeśli rządzą w nim teraz żaby, to nadal warto tam dotrzeć.
– Widziałem je wtedy. Musi być blisko.
Chrapliwy śmiech dało się słyszeć zza przyłbicy.
– Tak się zawsze wydaje. Pojawia się czasem przed twoimi oczami, zwodzi cię, ale to tak naprawdę nie ono. Znam drogę do niego. Wyjawił mi ją ptak, który stał się człowiekiem.
– Żaden ptak nie może stać się człowiekiem, ani człowiek ptakiem – Czacha powtórzył mądrość sejmu. Na to rycerz nie dał żadnej odpowiedzi, poprowadził dalej konia w kierunku wschodzących gwiazd. Czacha jechał więc za nim, dzień w dzień, noc w noc, pełnia w pełnię. Zatrzymywali się przy ogniskach innych poszukiwaczy, czasem znajdowali leżące w piasku szkielety, na których gnieździło się robactwo. Czasem wydawało się, że widzi w dali świecące wieże, błyskające na wszystkie strony światła latarni.
– To nie to – mówił rycerz. – Wszystko co ci się wydaje miastem Obłok, tak naprawdę nim nie jest. Dopiero kiedy je znajdziesz, to uświadomisz sobie czego szukałeś.
– A czemu właściwie go szukasz? – zapytał Czacha.
– Zapomniałem. I ty też musisz, jeśli chcesz je znaleźć.
Tamtej nocy obudziło go tak jasne światło. Miasto Obłok było zdecydowanie zbyt blisko, by można je z czymś pomylić, poznawał tą białą bramę, błyszczące błękitne baszty, dochodzące zapachy drzew i spalin. Szturchnął śpiącego rycerza, ale on dalej tylko pogrążał się w dziwne sny ukryty za przyrdzewiałą przyłbicą.
– Znalazłem je! – krzyczał. – Jest tutaj. Czuje je!
Rycerz nic nie odpowiedział. Czarne chmury nadciągnęły zza horyzontu i przykryły srebro murów. Deszcz zaczął padać na pustynię, zgasił rozpalone ognisko, zmienił kolor zmiętej tuniki, ale rycerz dalej spał.
Może umarł, pomyślał Czacha. Może gdy jest już tak blisko, to śmierć zabrania mu osiągnąć swojego celu. Poszedł więc sam w tamtą stronę, ale już po kilkuset metrach utknął na rozstajach w gęstym piasku. Nie był już pewien kierunków. Nie był nawet pewien czy naprawdę coś widział, czy przyśniło mu się to w pustynnym chłodzie.
Patrzył więc przez chwilę dookoła, zdezorientowany i zagubiony. Nagle z nocy wyłonił się znajomy kształt.
– A więc jesteś tutaj – powiedział czarny bocian.
– Czy jest tu? – zapytał Czacha. – Czy jest tu miasto Obłok?
– Widziałeś je, prawda?
– Podobno nie można wierzyć jeżeli się je widzi.
– Tak mówią ci wszyscy. Wmawiają ci, że to halucynacja. Twierdzą, że droga jest kręta, nawet gdyby była najprostsza. Tak bardzo się boją, że tam w końcu dotrą, że krążą czasem dookoła przez lata.
– Byłeś tam czy nie?
– A gdy w końcu je znajdują – kontynuował bocian. – To młodzi stają się starzy. Krzyżowcy docierają bez wiary. Odkrywcy bez ciekawości. Szukający odpoczynku nagle chcą pracować. To czego szukali przestaje się liczyć.
– Byłeś tam? – zapytał Czacha ponownie.
– Jeśli ci powiem, że nie byłem, to zwątpisz. A jeśli, że byłem, to już tak bardzo nie będziesz pragnął tam iść.
– Daj spokój z inteligentnym bełkotem i odpowiedz na pytanie.
Bocian nie odpowiedział, odleciał gdzieś i szybko rozpłynął się w czerni nocy. Czacha zaklął. Poszedł dalej przed siebie, lecz najwyraźniej zgubił kierunek i dotarł z powrotem do ogniska. Rycerz dorzucał drewna do ognia, Czacha czuł karcące spojrzenie przez metal.
– Nagadali ci bzdur, prawda? – spytał. – Wszyscy, którym wydaje się, że to takie proste.
– Krążysz dokoła i nie chcesz tam dotrzeć?
– Nie rozumiesz mądrości spirali.
– Czemu nie chcesz pójść prosto?
– Nie da się iść prosto.
Czacha wskazał ręką.
– Tam jest. Widzę je przecież.
Rycerz pokręcił głową.
– Będziemy dalej jechać tędy.
Czacha zirytował się. Poszedł w swoją stronę, liczyć że tym razem się nie zgubi. Miasto jednak nie było widoczne, znów zginęło za nocną ciemnością.
Szedł więc przed siebie, patrząc na gwiazdy, ale nie był pewien czy i one nie wirują w dziwnym tańcu. W piasku ruszały się czerwie i skorpiony. Zaczęło wstawać słońce, ale dziwny deszcz znowu uderzył w brudny kolor piasków.
Czacha zobaczył, że przed nim wyrosły góry, wielkie, majestatyczne i ośnieżone. Z nich na pewno zobaczy to czego szuka. Zaczął więc się wspinać, stawiać kolejne kroki na śliskich skałach. Dotarł do miejsca, gdzie skał przyczepiły się chmury, zasłaniając przed nim widok szczytów.
– Widzieliśmy się już – powiedziała jedna z nich, lśniąca się srebrzyście.
– Leciałem tu z wami. Myślałem, że nie ma cię już, że obłoki nie żyją tak długo.
– Każdy obłok jest nimi wszystkimi. Jesteśmy parą, dzielimy się i łączymy w nieskończoność.
– Zabierzesz mnie ze sobą? – zapytał Czacha.
– Dokąd?
– Szukam miasta Obłok.
– Nie znajdziesz go. Rozpłynęło się. Ma tak w zwyczaju, rozpierzcha się w promieniach słońca.
– Ale pojawi się znowu?
– Tak, ale nie będzie takie same. I ty też nie będziesz taki sam, gdy do niego dotrzesz.
Czacha pomyślał o tym przez chwilę. Poleciał uciec przed mrozem, a teraz ma dość gorąca. Uciec od niechcianych rozmów, a wszystko jest na siłę i więcej w tym myśli niż działania. Gdy tam dotrze, będzie stary, a jeszcze chciał złapać resztki swojej mijającej młodości.
– Zabierz mnie więc do domu – powiedział Czacha. I obłok śmiejąc się, pomknął przez mróz nieba, przez lśniące od słońca błękity nad błyskającym się morzem i groźnym ogniem pustyń i wulkanów.
I tak trafił na tą stację benzynową pośrodku niczego, na drogach prowadzących wszędzie i nigdzie. Tam go spotkałem, w kolejnej podróży znikąd donikąd. Ledwo co sobie przypominał gdzie był i czego szukał, spisałem to więc bym jeśli kiedyś trafię w okolice nieznanych lądów.
Złapaliśmy stopa, zabrał nas chorobliwie tłusty człowiek w dziwnej czerwono-błękitnej czapce. Co jakiś czas przekąszał coś, co wyglądało jak wielkie kawałki słoniny. Patrzyli na siebie z Czachą podejrzliwie, ale nic nie powiedzieli.
Wysadził nas tuż za granicą, a stamtąd wróciliśmy do domu.

Wojciech Reszkowski – zajmuje się antropologią, grą na instrumentach i włóczeniem się na różne sposoby.

Sandra Sołtyszewska @solteska