
Weronika Kasprzak – opowiadanie
Bzdury
Kulminacyjnym punktem dnia była południowa kawa, pita przez nią w towarzystwie ulubionego piernika. Uwielbiała ten moment, kiedy siadała wygodnie w olbrzymim, skórzanym fotelu ustawionym przodem do okna, przez które mogła obserwować zajętych swoimi sprawami przechodniów. Była stałą klientką tej kawiarni, dodatkowo znaną ze swojej hojności w dawaniu napiwków. Dzięki temu mogła mieć pewność, że o 12.00 jej specjalne miejsce będzie wolne. Kawa była dla niej pewnego rodzaju substytutem mszy świętych z dzieciństwa. W młodzieńczym wieku rodzice przymuszali ją do uczestnictwa w obrzędach religijnych, czego z jednej strony nienawidziła, jednak z drugiej pewna cykliczność i powtarzalność działały na nią kojąco. Lubiła spokój płynący z grubych uświęconych murów i ściśle określoną strukturę nabożeństwa. Prawdopodobnie nadal uczęszczałaby na msze, nie dlatego, że wierzyła w hasła głoszone z ambony, ale właśnie dla spokoju, jaki się podczas nich w niej rodził. Oczywiście taki stan rzeczy był absolutnie niemożliwy. Już 10 lat minęło, odkąd wszystkie świątynie, kapliczki i miejsca kultu spłonęły w olbrzymich bólach. Można by się kłócić o to, co było bezpośrednią przyczyną tej sytuacji. Pomimo upływu czasu temat nadal wzbudzał olbrzymie emocje, szczególnie wśród dojrzałych pokoleń oraz stawał się powodem istotnych zatargów. Powstawały dwa obozy – pierwszy twierdzący, że same władze kościelne zgotowały sobie taki a nie inny los, a religia od początku dążyła do samounicestwienia, które wreszcie nastąpiło wsparte jedynie odrobinę przez aktualne przemiany społeczno-polityczne. Druga grupa skupiała większość społeczeństwa. Według niej to polityczne dążenia nowych władz, a także skorumpowanie na wyższych stanowiskach kościelnych ponosiły winę za ostateczny koniec miejsc świętych. Niezależnie jednak od powszechnych przekonań faktem było, że została jej odebrana ta jedna malutka oaza spokoju, w której może i nie czuła się w pełni bezpiecznie, ale miała przynajmniej okazję do chwili wytchnienia. Zaczęła więc naturalnie poszukiwać nowego miejsca związanego z pewną powtarzalnością, obrzędowością i wytchnieniem. Zestawienie w tym momencie malutkiej kawiarni, ulokowanej co prawda przy ruchliwej ulicy, ale schowanej na tyle, że pozwalała na obserwacje życia za szybą, bez poczucia bycia jego częścią, z monumentalną świątynią może wydawać się obrazoburcze. Jednak w jej oczach nigdy nie istniał wyraźny podział na sfery sacrum i profanum. Przynajmniej nie w rozumieniu proponowanym przez zwierzchników kościoła.
Kawiarnia napełniała ją spokojem i odcinała od świata codziennych trosk oraz problemów. Za każdym razem czuła się, jakby jej bagaż emocjonalny pozostawał przed drzwiami, jak gdyby istniał jakiś duchowy szatniarz odzierający z niej niepokoje niczym płaszcz, który odwiesza na posrebrzonym haczyku. Czasem zastanawiała się, dlaczego w ten sposób odczuwa to miejsce. Próbowała nawet odwiedzać inne kawiarnie, często z dużo lepszą kawą lub korzystniejszymi cenami, jednak żadna nie oferowała jej tego, co mały lokal wciśnięty w róg Placu Świętego Krzyża, czyli świętego spokoju. Po kilkunastu próbach poniechała więc poszukiwania innego miejsca, które będzie wydawać jej się podobnie uświęcone i włączyła odwiedziny kawiarni w swój plan dnia. Zdarzały się momenty, kiedy musiała zrezygnować ze swojej rutyny, zmuszona do tego przez pracę czy obowiązki rodzinne. Takie dni przeżywała jak najgorsze tortury. Uczucie niepokoju i lęku nie opuszczało jej wtedy ani na krok. Czasami osiągało takie ekstrema, że traciła kontrolę nad emocjami i wybuchała gniewem na Bogu ducha winnych ludzi. Nienawidziła siebie za to i od razu żałowała swojego czynu, nie potrafiła się temu jednak przeciwstawić. Zupełnie jakby na ułamek sekundy w jej ciało wstępował demon, wydobywając na światło dzienne najczarniejsze strony jej osoby. Nienawidziła siebie nie ze względu na krzywdę, jaką w takich momentach wyrządzała innym ludziom, ale ze względu na chwilową utratę samokontroli.
Potrzeba kontroli towarzyszyła jej od najmłodszych lat. Próbowała poszukiwać jej źródeł w trakcie wielkokrotnych spotkań z psychiatrami, terapeutami i psychologami, jednak żaden ze specjalistów nie był w stanie jej pomóc. Czuła, że w trakcie swojego życia nieświadomie utworzyła barierę pomiędzy jej najmłodszymi latami dziecięctwa a okresem nastoletniości. Z czasów przed 11. rokiem życiem pamięta niewiele, a właściwie zupełnie nic. Czasem napływają do niej wspomnienia pojedynczych sytuacji, będące bardziej przebłyskami, często okazujące się fałszywą pamięcią o wydarzeniach, które zasłyszała lub zobaczyła w życiu później. To dziwne, nie pamiętać zupełnie niczego związanego ze swoją przeszłością. Towarzyszyło jej przez to poczucie wyobcowania, odcięcia od korzeni. Gdy inni z nostalgią wspominali czasy beztroskiego dzieciństwa, ona musiała przedstawiać wymyślone historie, zaczerpnięte najczęściej z czytanej przez nią literatury.
Czytała dużo. W kawiarni bardzo często oddawała się prozie popularnej. Była to literatura niezobowiązująca, od której bardzo chętnie odrywała się na chwilę, żeby poobserwować zamawiających w pośpiechu kawę pracowników Korporacji lub poprzebieranych w najdroższe garnitury członków Rządu, którego siedziba mieściła się niewiele dalej. Uwielbiała książki, najbardziej w ich fizycznej, papierowej formie. Uczucie papieru pod palcami, podkreślenia pozostawione przez poprzednich czytelników i to wyjątkowe poczucie obecności autora zaklętego w wydrukowanych wyrazach, jakby unieśmiertelnionego w ten sposób. Było to całkiem proste uczucie – czystego szczęścia, ale ona lubiła proste przyjemności. Doceniała najmniejszy promień słońca, który odbity pod odpowiednim kątem tworzył około godziny 12.40 na podłodze kawiarni malutką tęczę, widok wiewiórki w parku zaciekle poszukującej poukrywanych orzechów czy najdrobniejszy gest sympatii skierowany w jej stronę, najczęściej płynący od pracowników kawiarni.
Ze względu na swoje obowiązki mogła poświęcić wyłącznie godzinę w ciągu dnia na własne przyjemności. Moment opuszczania kawiarni wydawał jej się zawsze dość bolesny, trochę jak oderwanie plasterka z zastygłej rany. Oznaczał powrót do przyziemności, problemów i trosk, którym musiała poświęcać czas, chociaż w gruncie rzeczy niewiele ją interesowały. Praca była powtarzalna, już od dawna nie stanowiła dla niej żadnego wyzwania. Wspięła się prawie na szczyt. Osiągnęła jednak sufit, którego nie była zdolna przebić. Jej psycholog miał prawdopodobnie rację, wskazując brak motywacji jako zasadniczy problem. Ciężko jednak pozostać na szczycie własnej efektywności, obserwując kolejne awanse kolegów z pracy, którzy faktycznie ciężko na nie pracowali (jeżeli jako ciężką pracę można zaliczyć podróże po kolejne dolewki lurowatej kawy z kantyny czy zaczepianie recepcjonistek). Tak, prawdopodobnie przemawiała przez nią czysta zgorzkniałość, wypływająca na powierzchnię jak olej. Gęsta i przytłaczająca, hamowała jej dalszy rozwój, możliwy tylko jeśli odrzuci dotychczasowe uprzedzenia. Przynajmniej tak, co tydzień w środę o 19.30, mówił jej psycholog, po czym inkasował należną mu niemałą kwotę pieniędzy. A jeśli nawet nie ma już dla niej szans na dalsze zawodowe sukcesy, to przecież pozostaje dom i rodzina – dodawał czasem jeszcze. Jej rodzina nie była duża, składała się zasadniczo z dwóch osób. Męża i córki. Z mężem była już kilkanaście lat po ślubie. Zawsze bała się, że czas odciśnie się mgłą na ich uczuciu, przykrywając to, co w nich najlepsze. Mimo dręczących obaw, tak się nie stało. Ciężka praca, jaką włożyli w swój związek, pozwoliła im zakonserwować łączące ich uczucie. Jeśli coś się w jej życiu udało, to właśnie to. Razem z mężem byli rodzicami kilkunastoletniej już córki. Aż za dobrze pamiętała kryzys, jaki przeżyła po jej urodzeniu. To były najgorsze tygodnie jej życia. Mieszanka nienawiści i obrzydzenia wypełniała ją po brzegi. Nie wiadomo, w którą z istot (ją, jej męża czy samo dziecko) ta mikstura była wycelowana. Przy wsparciu męża i terapeuty udało jej się okiełznać targające nią uczucia, nie pozbyła się ich jednak w pełni. Nigdy nikomu o tym nie powiedziała. Przed wszystkimi udawała szczęśliwą matkę, znajdującą spełnienie w zmienianiu pieluch i oczekiwaniu na pierwsze słowa swojego dziecka. Jednak nadal czuła, jak pod powierzchnią jej skóry buzuje mieszanka negatywnych emocji, czekając jedynie na moment, w którym wydostanie się na powierzchnię. Nigdy na to nie pozwoliła. Potrafiła świetnie się w tej kwestii kontrolować. Kiedy w jej umyśle pojawiały się myśli, że lepiej by było, gdyby jej córka się nie urodziła, zabijała je szybko alkoholem lub farmaceutycznymi specyfikami. Alkoholizm, w który popadała coraz głębiej, pozostawał niezauważony – w końcu wypełniała na czas wszystkie swoje obowiązki. Dwie lampki wina po kolacji czy wypity na szybko drink w drodze z kawiarni do pracy nie zwracały szczególnie niczyjej uwagi. W końcu nie była jedyna. Wszystko jest w porządku do momentu. Linią graniczną wydaje się przyjście do pracy w stanie pozwalającym jedynie na zataczanie się od ściany do ściany oraz łapanie przerażonej recepcjonistki za pośladki, jak zrobił jej poprzedni Dyrektor. A nawet w tym przypadku możliwe, że jedyną konsekwencją będzie przeniesienie do innego biura Korporacji, wystarczająco daleko, żeby umknąć poza zasięg plotek.
Zadzwonił budzik w jej telefonie, wyrywając ją z zamyślenia. Zaklęła niemo, czując rosnącą irytację w związku z przymusem opuszczenia bezpiecznego azylu. Dopiero teraz zorientowała się, że wyjątkowo nie upiła nawet łyka swojej kawy. Nie miała już na to czasu. Powoli zebrała ze stoliczka cały swój bagaż podręczny – książkę, okulary przeciwsłoneczne i puzderko gum do żucia. Kiwnęła baristom głową na pożegnanie, jednak tym razem nikt jej nie zauważył. Godziny szczytu zaczęły się wcześniej niż zwykle, więc wszyscy zaaferowani byli spływającymi zamówieniami na kolejne karmelowe latte i inne kawo-podobne wynalazki. Do miejsca pracy miała stąd jedynie jakieś 20 minut pieszo, mimo to zawsze wybierała auto jako środek transportu. Tym razem jej dzień już za sprawą niespodziewanych przemyśleń wyglądał zupełnie inaczej, rzuciła więc tylko okiem na swój samochód pod kawiarnią i obrała pieszą trasę. Dawno nie poruszała się po mieście w ten sposób. Czuła się nieznośnie materialna, wystawiona na działania i wzrok innych ludzi jak na patelni. Początkowo bardzo jej to przeszkadzało, a nawet trochę złościło, kiedy zdarzyło się, że nieuważny przechodzień zahaczył o jej rękę sportową torbą. Wystarczyła jednak chwila, żeby znalazła ukojenie w miarowym tempie własnych kroków, promieniach padających na jej twarz, a nawet w odgłosach miejskiego życia, które przedtem tak ją irytowały. Rozglądała się uważnie, chłonąc niczym gąbka otaczającą ją rzeczywistość. Doświadczenie materialności przestało być powodem lęku, stało się źródłem niebywałej przyjemności. Zwolniła kroku, dochodząc do wniosku, że jedno małe spóźnienie z pewnością nie przekreśli wielu lat chorobliwej wręcz punktualności. Z zachwytem obserwowała tętniące życiem miasto. Było w nim wszystko, o czym człowiek mógł tylko zamarzyć. Na parterze każdego budynku należącego do Korporacji mieściły się siłownie dla osób pracujących w danym oddziale. Rzędy maszyn sportowych były teraz pozajmowane przez najróżniejszych Korpoludzi, którzy nawet biegnąc na bieżni, wykonywali dalej swoje obowiązki w sposób zdalny, dzięki aplikacjom zaprogramowanym w nowoczesnym sprzęcie. Ruchami gałek ocznych pisali kolejne wściekłe maile, w których ponaglali inne oddziały do efektywniejszego wykonywania zadań. Pomiędzy seriami ćwiczeń podejmowali decyzje o kolejnych awansach i zwolnieniach, związanych z cięciem kosztów danego Biura. Sama korzystała z siłowni swojego budynku, w identyczny sposób łącząc obowiązki zawodowe z ruchem, który miał pomóc jej wydłużyć życie i zachować zdrowie. Zawsze wydawało się jej, że istotą działania powinna być najwyższa efektywność. Teraz, obserwując biegnących w miejscu ludzi, czuła dziwną wyższość nad tą grupą. Jakby byli oni trzymani w miejscu nie przez ograniczenia sprzętowe, a niewidzialną na pierwszy rzut oka smycz. Odetchnęła głęboko, napawając się chłodnym powietrzem i zastanawiając nad siłą perspektywy. Oferowane przez miasto atrakcje wydały jej się teraz nieciekawe i odrzucające. Rozejrzała się dookoła. Kina i teatry dawno przestały istnieć, poniekąd zamordowane przez kolejne platformy zachęcające odbiorców do oglądania seriali z domu. W ich miejsce powstały najrozmaitsze bary i punkty usługowe. Spotkania przy winie czy wydarzenia tworzone z okazji wprowadzenia na rynek nowego produktu do włosów stały się centrum nowoczesnego życia społecznego. Nie interesowały ją za bardzo nowości oferowane przez kolejne wymyślne marki, za to bardzo często spotykała się na lampkę wina (lub pięć) ze znajomymi w ulubionym barze. Zasadniczo tylko do tych wyjść i do codziennych wizyt w kawiarni sprowadzało się jej spędzanie czasu poza domem. Miasto zawsze ją trochę przytłaczało, chociaż nie odważyłaby się do tego przyznać przed kimkolwiek. Mijając kolejne betonowe budynki, rozmyślała nad źródłem własnej niechęci. Było tu w końcu wszystko – za sprawą ogromnych centr handlowych oferujących najróżniejsze produkty, o jakich można było tylko zamarzyć. Czegoś jej jednak brakowało. Brak ten objawiał się ogromną pustką, ukrytą dotąd pod płaszczem codziennych trosk i obowiązków. Zakręciło się jej w głowie, odruchowo oparła się plecami o pobliski mur. Odczekała chwilę, aż uczucie zniknie i obróciła się twarzą ku konstrukcji. Ręką przejechała po chropowatej powierzchni ściany, natrafiając co jakiś czas na niewielkie wgłębienia. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że muszą być to ślady po kulach. Nigdy nie zastanawiała się, co było po drugiej stronie. Istnienie muru było immanentną częścią miasta. Kwestionowanie jego istnienia wydawało się absurdalne. Skoro jest, to znaczy, że musi być i na pewno pełni istotną funkcję. Myśl o tym, co jest za nim i w jakich okolicznościach powstał, przyprawiła ją o uczucie niepokoju i lęku, chociaż nie było ku temu jasnego powodu.
Z zamyślenia wybił ją sygnał telefonu. Była już spóźniona. Przyspieszyła kroku, oddalając się od betonowej konstrukcji nieznośnie wwiercającej się w jej głowę. Nagle, w zderzeniu z tą zimną wielkością, problemy, o których myślała w kawiarni, wydały jej się błahe i infantylne. Zabudowa przytłoczyła ją. Mogła myśleć tylko o chropowatym kawałku ściany, o pokrywających go wgłębieniach i o tym, co znajdowało się za nim. Dlaczego nigdy wcześniej nie zastanowiło ją to, co znajduje się dalej? Huczało jej w głowie od nadmiaru myśli. Musiała wyglądać naprawdę słabo po przekroczeniu progu swojego biura, bo zatroskana recepcjonistka od razu zaoferowała jej kubek kawy. Zgodziła się bez wahania. Usiadła w swoim gabinecie z szybko bijącym sercem. Próby przypomnienia sobie technik relaksacyjnych, o których wspominał jej psycholog, spełzły na niczym. Kiedy tylko obiecana kawa pojawiła się w zasięgu jej rąk, wypiła ją duszkiem, po czym zamrugała kilkukrotnie. Bolała ją głowa. Wiedziała, że przed chwilą czymś mocno się stresowała, jednak próby przypomnienia sobie burzy myśli sprzed momentu spełzły na niczym. Wzruszyła ramionami, dochodząc do wniosku, że w takim razie pewnie nie było to nic ważnego. Stres zrzuciła na pierwsze w swoim życiu spóźnienie do pracy. Tylko jak mogła do tego dopuścić?
Weronika Kasprzak studentka drugiego stopnia kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. W wolnym czasie ucieka z miasta do lasu. Powyższe opowiadanie to debiut wydawniczy, wcześniej pisała tylko do szuflady.
Jagoda Bujno – ilustratorka i studentka Poligrafii i Papiernictwa na Politechnice Warszawskiej. Stała bywalczyni kina i wierna fanka literatury pięknej ✨ Instagram: @powidla.jpg