
Rafał Blecharz – dwa opowiadania
Większość ludzi myśli, że rekord wielopapiestwa został ustanowiony za czasów wielkiej schizmy, gdy Benedykt XIII, Grzegorz XII i Jan XXIII rywalizowali o władzę w Kościele katolickim. Z największą liczbą antypapieży mamy jednak do czynienia w XXI wieku. A ich ilość idzie w setki.
W roku 2016 otrzymaliśmy z Maciejem Bukowskim grant naukowy Fundacji Badań Religijnych im. Stanleya Carpentera. Celem projektu było udokumentowanie poglądów teologicznych papieży stojących poza głównym nurtem. Odbycie podróży i pielgrzymek. Rezultatem – poznanie wszystkich papieży świata.
Wszyscy papieże świata
XXXIII
Tymoteuszników było ledwie dwie setki. Kilkadziesiąt drewnianych chat o spadzistych dachach we wsi, którą od kilku miesięcy trapiły plagi.
Po pierwsze, po gwałtownej ulewie chmary nienasyconych komarów wyszły z ziemi i wykąsały z ludzi życie. Po drugie, wylęgły na ulicę bezdomne koty, wchodziły na dachy, krzesła, stoły, siadały w talerzach, nie dawały się zepchnąć nawet siłą, prychały, wysuwały pazury. Po trzecie, spadły poziome błyskawice, rozszczepiały w pół drzewa i przelatujące ptaki. Po czwarte, kozy zaczęły pożerać wszystko co znalazły, włącznie z plastikowymi przyrządami ogrodowymi. Po piąte, krowy dawały twaróg zamiast mleka, rodziły sery, mucząc boleśnie. Po szóste, barany zachorowały, ciała za życia zamieniały się w worki z kaszą, a po ugotowaniu smakowały trocinami. Po siódme, obrzękła od gorąca, spuchnięta od żaru ziemia wypluwała wszystkie sadzonki i nasiona. Po ósme, niezrozumiałe głosy uwalniane spod skał i kamieni nie pozwalały ludziom myśleć. Po dziewiąte, ogień zalewa Czarnogórę, pożary wzgórz trwają tygodniami. Nam nie grozi, papież Tymoteusz I jest najwyżej położonym nad poziomem morza papieżem, na wysokości 1400 metrów, w okolicach Czarnego Jeziora, gdzie zbiegł przed plagami do starego hotelu.
Niebo wisiało nisko jak sufit i spływało wodą, kiedy wybiegłem z taksówki i przemoczony od góry do dołu mimo sztormiaka wszedłem w perfumowany hall postkomunistycznego hotelu popularnego przy końcu lat osiemdziesiątych. Teraz, cztery pory roku poza sezonem kurzą się drewniane balustrady, kamienne desenie, masywne i ciężkie meble, znajome klucze z gruszkami. Kurzą się owsianki, mięso baranie, jaja, sery serwowane na śniadania.
Zapukałem do drzwi jedynego wynajętego pokoju, o numerze 303. Papież wyszedł i powiedział, że przeprasza, nie może teraz rozmawiać, ma właśnie gości. Niespodziewana wizyta opóźni nasze spotkanie. Poprosił, żebym zaczekał na dole, zamknął drzwi. Wolałem zakoczować przed pokojem. Byłem przemoczony i zły aż do obłąkania. Udzielały mi się klimaty czarnogórskich górali, w innym typie niż zwłoszczonych bałkańców na dole. Jeden kraj, ale dwie krainy, czarnogóra i czarnodziura, połączone właściwie czym oprócz polityki?
Jadąc w górę, znad czarnogórskiego morza przejechaliśmy przez całe lato aż do jesieni, słońce znikło, zaczęło padać, zrobiło się niespodziewanie zimno. Na górze wszystko wyglądało znajomo, słowiańsko. Skosy i spadziste dachy aż do ziemi, żeby nie zbierały śniegu, polegujące sobie kamulce. W dole wpływy włoskie: pizza, piazza, owoce morza, wino, ciao, grazie, woda ma trzydzieści stopni, powietrze odczuwalne czterdzieści.
Kiedy zaraz po przyjeździe na życzenie doktora pluskaliśmy się w wodzie, zaczęły płonąć góry, łyse, kamieniste, porośnięte krzakami. Co jest? Norma. Cała Czarnogóra w okresach suszy płonie jak odwrócony knot – od dołu aż po czubek opięta pierścieniem ognia. Samolot-cysterna zrzucał na zbocza wodę, turyści bili brawo, miejscowi stali obojętnie, po pas w morzu, kąpiąc się i zerkając za siebie na płonące wzgórza.
Czerwiec 2018, Annus mirabilis: w termometrze słupek dalej się nie wspina, odpoczywa na czterdziestym stopniu. Maćka zostawiliśmy na uniwersytecie, przyjechał ze mną Zieliński, ujebał sobie, że musi. Zero z Zielińskiego pożytku, urządził sobie wakacje i nie słucha się wcale. Łazi w ciemnych okularach, ciągle tylko prosciutto i kajmaki, żre świeże figi sprzedawane prosto z bagażników aut, ostrożnie, żeby się nie poparzyć od nagrzanego piekarnika klasy Volkswagen. Drze się: „czarnogórskie fiordy” i palcem pokazuje mi wszystkie najpiękniejsze nadmorskie klify, nawet kiedy pogratulowałem mu dwukrotnie porównania.
– Dobra, może już pojedziesz? – powiedział w końcu.
Zniecierpliwił się. Przeszkadzałem wakacyjnemu terroryście w przepytywaniu Czarnogórców o gluteny i bezgluteny, stawianiu wyzwań angielszczyzną, gaszeniu uśmiechów. Do południa wyżłopał butelkę wina. Spokojnie, zaraz przyleci napełnić Zielińskiego cysterna. Co za zero.
Tymczasem w górę. Czarnogóra nie ma tunelów, pociągów i linii prostych, tylko pętlące się po zboczach gór drogi. W oknie między górami wisi niedokończona chińska inwestycja autostradowa, za dekadę ma pomóc Czarnogórcom częściej się integrować, a rzadziej walić prosto w przepaść na krechę, chińska inwestycja drogowa stworzy nowe, obok pogrzebów, okazje do spotkań całej Czarnogóry, połączy niepołączone. Zamówiłem przewoźnika Dragana na cały dzień, odebrał nas z lotniska, teraz ma zawieźć w góry. Rozłożył fotel kierowcy i drzemał przed pensjonatem, bezdomny kot został przepędzony spod auta. Zbudziłem Dragana, rąbiąc palcem po szybie.
*
Tymoteusz I zaprosił mnie wreszcie. Oglądam zaimprowizowany w pokoju hotelowym gabinet, przysunął stół pod okno i rezydował w fotelu. Do środka prowadziły tylko jedne drzwi, nikt mnie nie minął, papież zdziwił się, że czekałem na przedprożu, nawet może zmartwił, miał powody, mimo wszystko bez zażenowania papa usiadł za biurkiem i rozpiął marynarkę, upewnił jeszcze ręką, że okno za plecami jest delikatnie przymknięte. Mam gości, powiedział, więc gdzie są? Jeśli chciał opóźnić spotkanie, nie musiał przecież kłamać, podanie powodu było wyrazem pogardy.
„(…) kiedy do Vladimira Pavićevića, Papieża Tymoteusza I przemówiła świeca, kazała mu ubrać czarny, ogromny garnitur ślubny swojego ojca, zebrać wiernych i apelować, że są jedynymi spadkobiercami prawdziwego katolicyzmu, a ich lider jedynym pełnoprawnym papieżem. Pierwszych trzech uczniów Tymoteusza I miało na imię Zoran, ze wszystkich zrobił księży. Byli ubodzy, więc zafarbowali swetry i jeansy na czarno (tak już się przyjęło). Strzegli przemawiającej świecy, dopóki nie zgasła. Dokładnie trzy lata po incydencie, 2 lutego 2018 roku, zaczęły się pierwsze czarnogórskie plagi we wsi, potwierdzone relacjami naocznych świadków (Z. Kostić, Z. Kažić, Z. Petrović).”
– Czemu cierpimy? Pan do nas mówi, ale może nie rozumiemy, co. Sprawdza, czy rozumiemy, jak obcojęzyczny lektor, który nie wykonał z uczniami żadnych ćwiczeń i nie wręczył podręcznika, ale zniecierpliwiony niezawinioną nieudolnością wystawia ich na coraz cięższe próby, krzycząc wściekle zaślinionymi ustami. A może nie rozumiemy nic tak dogłębnie, że nawet słowa Boga rozpatrujemy w kategoriach sprawdzianu, kiedy w ogóle nim nie jest, tylko czymś zupełnie i diametralnie obcym, tylko czymś, co jest. I niczym więcej.
Sposoby zakładania Kościołów: można uwieść przekupstwem i obietnicą nagrody; zagrozić karą i katuszami; istnieje też trzecia droga: zaoferować misję; i tak było w przypadku Tymoteusza I, Papież Czarnogórec uwiódł wiejskich sąsiadów ideą hipermęczeńskiego życia. Czy można sobie wyobrazić bardziej przekonujący mit założycielski od przetrwania plag? Sukces sprawi, że Kościół rozlałby się na setki wiernych.
– Wszystko, co próbujemy zrobić, to znaleźć pożywienie. Chronić rzeczy przed zniszczeniem[1]. Jeszcze nic nie zostało ustalone, jesteśmy dopiero w trakcie rozmów.
Powiedział, jakby skąsani komarami wierni nie chcieli mówić z herezjarchą o ofierze, którą, jak słyszałem, zamierzali złożyć przebłagalnie i bałwochwalczo, zarżnęli już nawet wieprza, zanim zrozpaczone Zorany powstrzymały górali przed całopaleniem prosięcia. Nie rezygnowali, nie wracali do cerkwi, chcieli swojego Kościoła, ale też chcieli jeszcze chwilę pożyć.
– Bardzo mi przykro, nie zazdroszczę sytuacji. Bóg wystawia was na bardzo ciężką próbę, żydowską, starotestamentową. Słyszałem podobne przekonania wielokrotnie i nie mogę nie spytać, czy to naprawdę jeszcze katolicyzm albo chrześcijaństwo?
Zesztywniał jakby był na podsłuchu. Strzelał oczami za siebie i w szybę, podpiwniczony strachem. Lekki wiatr zza okna przeturlał dokumentami po stole, papież wyjął rękę spod blatu, ale nie po to, żeby chwycić papiery.
„Tymoteusz I cierpiał na specyficzną przypadłość, mrugał dużo częściej od normalnego człowieka. „Pan wypalił mi Prawdę na spojówce świecą”, odpowiedział, kiedy zapytałem. Specjaliści podają trzy naukowe wytłumaczenia papieskiego tiku: I. „Częste mruganie należy do jednych z najczęstszych objawów wczesnego stadium padaczki” (A. Binstein, Objawy chorób neurologicznych, 2000 r.). II. „Alergiczne zapalenie spojówek, wywołane np. uczuleniem na pyłki traw, roztocza, grzyby, również objawia się większą częstotliwością mrugania” (por.: Mała Encyklopedia Zdrowia, 1998 r.). III. „Blerafospazm, kurcz mięśni okrężnych oczu, jest gwałtownym tikiem nerwowym wynikającym z uszkodzenia nerwów powiek, w ostatecznej swojej fazie mogący skutkować całkowitą niemożliwością otwarcia oczu”; blerafospazm wywołują „długotrwałe wystawienie na czynniki stresujące (przy czym należy pamiętać, że dla organizmu czynnikiem stresogennym jest choćby nawet niska temperatura) oraz nadmierne zmęczenie”. (A. Kozłowska, Z badań neurologicznych, 1995 r.)”
Pokazał ostrożnie pięść, rozłożył ją. Palce odsłoniły wnętrze dłoni. Czarnym flamastrem napisano rozmazanymi od potu literami: BEŽI. Przyjrzałem się papieżowi skonsternowany. Beži. Nie napisał czarnogórskiego, serbskiego, chorwackiego, albańskiego słowa teraz, służyło mu wcześniej jako ostrzeżenie dla innych. Beži. Boży…? Bieży…?
– Myślę, że jeszcze rozmawiamy, ale kończymy już rozmowy – powtórzył z naciskiem dla moich, ale i cudzych uszu. – Kończymy już rozmowę. Wszystko zostało powiedziane.
Spojrzałem zaniepokojony, skinął głową i byłem za drzwiami. Myśli schodzą kilka pięter po miękkiej, bibulastej wykładzinie. Mojemu młodszemu bratu, kiedy miał dziesięć lat, skóra stopy odeszła jak odklejona podeszwa, gdy przeszedł rozgrzanym piaskiem plaży w bułgarskim resorcie, ale wróćmy na górę do ziemi czarnej, sypkiej, pod cienką warstwą próchnicy zaraz witamy się ze skałą, nie można przekopać Czarnogóry. Co chińscy inwestorzy znaleźli podczas prac, o czym nam nie mówiono? W 2010 roku zaczytywałem się w artykułach o bośniackich piramidach porośniętych gęstym lasem, potrójnych wzgórzach pośrodku kraju niedaleko Sarajewa, zadrzewionych ostrosłupach wykonanych przed stuleciami niewolniczą pracą rąk. Na zachodnich zboczach znaleźć można korytarze wejściowe[2]. Wykopaliska udowodniły, że grobowce zostały przykryte cienką warstwą ziemi, którą przez wieki porosła gęsta roślinność, co więc pod czarnogórskim fusowatym fusem gleby, drążąc skałę, odkryli azjatyccy inżynierowie? Jaką siłę uwolniono z twardej skorupy? Jaka rozegrała się pod chińskimi wiertłami teodycea?
W pustej sennej restauracji hotelowej zjadłem wieprzowe kebapce, chyba specjalnie dla mnie zapędzono kogoś do kuchni włączyć ruszty. Wieczór kładzie się fałdami, słońce zachodzi, noc zapadła. Już w taksówce zdałem sobie sprawę, że nie mam kurtki, którą powiesiłem w kącie hotelowego pokoju po wejściu na papieską audiencję. Winda przestała działać, jakby prąd też włączyli wcześniej tylko dla mnie, hotel przypominał misternie skonstruowaną makietę. Trzecie piętro, Vicarius Christi nie otwiera, słyszałem, jak krząta się za drzwiami. Pukałem, waliłem do drzwi i szarpałem za klamkę – od góry nie widać zwieszonej głowy, więc skąd miałby rozpoznać rezygnację ktoś patrzący z wysokości, kamienny bożek przycupnięty pod gzymsem? Wróciłem na recepcję. Włoskie ceny, bałkańskie standardy, taksówkarz pali w aucie, papieru nie wrzuca się do toalety; za pięćdziesiąt euro łapówki namagnesowali mi kartę magnetyczną do pokoju Tymoteusza, tylko wejdę i wyjdę, nie chcieli nawet pójść ze mną, recepcjonista przysypiał, nie zamierzał przerwać letargu, tylko śmierdział spoconą drzemką. Wszedłem schodami, uczepiony drewnianej poręczy. Znów pokój 303, od przodu i od tyłu czyta się tak samo. Bez pukania przyłożyłem kartę do czytnika, krótkie bzyt, zamek odskoczył. Tymoteusz I stał do mnie tyłem, przed oknem otwartym w poziomie na wprost czarnej masy powietrza. Obca, mięsista, gęsta, nie przypominała niczego, może nieoświetlone wnętrze organów pracujących w zaszytym brzuchu, jakby rozkrojono powietrze i pozwolono nam zajrzeć, o tu, do środka. Naładowana napięciem, mogła się rozbiec elektrycznie pod najmniejszym dotykiem. Szeptał coś długo, spokojnie, po serbsku, w prastary mrok, tłumacząc rzeczowo i przekonując, dwa wieki temu powiedziano by: „obłaskawiając”. Ziemia kilkanaście kilometrów dalej i głębiej wibruje od wierteł. Wyczuł, że poruszam się za plecami w stronę kurtki i stężał aż po korzonki, ale nie przestał mówić, teraz tym bardziej nie mógł przestać, jakby najważniejsze było odwrócenie ode mnie uwagi i dalej mówił powoli, utrzymując tempo, może zamieniłbym się w słup soli, gdyby nie przestał.
– Co, jeśli wszystkie papieskie ruchy sprawiają, że zmierzamy do końcowej osobliwości? – spytałem kiedyś Maćka.
– Co, jeśli wszystkie papieskie ruchy sprawiają, że zmierzamy do czarnej dziury, o ile rozumiem, w papieskim dupsku, dobrze znanej na gruncie fizyki teoretycznej jako Anus Domini.
*
Pierwsze pogłoski na jej temat pojawiły się już w XVI wieku, według pisma Johannesa Deckerta, kupca z Antwerpii, mieszkańcy Podola wierzyli w studnię tak głęboką, że aż wysoką, przez którą można rozmawiać z Bogiem. Znajdowała się na skraju lasu, strzeżona przez kapłana. W XVI wieku Tatarzy wycięli miejscową ludność, poza dziesięcioletnim Iwanem – przed rzezią zdążył wejść pod deski podłogowe, skąd słyszał krzyki aż do zmroku. Wyszedł dopiero kolejnego dnia i we wsi nie znalazł żadnych ciał. Nie miał gdzie pójść, znalazł drogę do jedynego bezpiecznego miejsca, czyli studni na skraju lasu. Tuż przed studnią natknął się na śpiącego, z kamieniem pod głową, pijanego miodem Tatara. Młody Iwan użył noża wyjętego zza tatarskiego pasa, zabił mężczyznę i zapłakał. Pochylając się nad studnią, zadał tylko jedno, ale najważniejsze pytanie, dlaczego? Dlaczego, powtórzył głośniej, kiedy nie usłyszał odpowiedzi. Wpierw studnia milczała, potem wytłumaczyła: cichy pomruk, wrzask pełen bólu i przeraźliwy krzyk obłąkanego, zwierzęcy wrzask, jęk i rozpaczliwy krzyk pozbawionej rozumu istoty – ryk niezrozumienia i złości. Chłopak uciekł. Wspomnienie krzyku towarzyszyło Iwanowi przez resztę złośliwie długiego życia i do końca wierzył, że świat jest okrutnym dziełem bezlitosnego szaleńca. Zmarł jako stary, nieszczęśliwy człowiek. Nie zdradził autorowi, jak znaleźć studnię. Zdaniem Deckerta chłopak nie pomyślał nigdy, że Tatarzy zasypali dziurę mieszkańcami wsi i gdyby zachował rozsądek, mógłby jeszcze zrzucić linę połamanym, wyjącym z bólu, półżywym sąsiadom i krewnym zgniecionym pod ciężarem własnych ciał na dnie. „Autor nie miał serca przedstawić biedakowi swojej hipotezy.” (Johannes Deckert; Dzieje moje podróżne; Kraków; 1958 r.)
Na dole Zieliński pyta śmierdzącymi winem ustami, jak poszło. Upał mu służył, wytopił chyba ze trzy kilogramy w ciągu mojej nieobecności, to jest jednego popołudnia.
– No i co porabiał Tymoteusz?
Wzruszyłem ramionami, znów się wspinamy na górę: „Papież-słup-telegraficzny rozmawiał całą noc z oknem.” „Z kim?” „Na pewno nie z samym sobą.” „O czym?” „Przecież już chyba wiadomo.” „Myślisz, że z Bogiem?” Beži znaczy uciekaj, wyczytaliśmy w translatorze. „Jeśli to był szatan, może nie wszystko jeszcze stracone, w oczach Boga najważniejsza przy współpracy ze złem jest subtelna różnica, przebiega po cienkiej granicy: czy szatan rozmawia z tobą, czy też ty z szatanem.”
– Nie mów tylko, że zmarnowaliśmy czas. – Kwituje.
Nie mówię więc nic, on analizuje, co usłyszał ode mnie nad Adriatykiem. Nagle skoncentrowany, wytężając się przez alkohol, Zieliński opowiedział apokryficzną historię o głosie ze studni i młodym Iwanie, wyciągniętą Bóg wie skąd, nocą, po zmierzchu, na tle pożaru kilkanaście kilometrów wyżej. Czarnogóra płonie, ognie pną się do góry, kiedy zgarbieni kelnerzy mopują pilnie podłogę wokół nóg Zielińskiego, wycierając taras z oliwy i zbierając rozbite szkło butelki, którą podwinniczony doktor zrzucił łokciem ze stołu. Jednak niegłupi jest, uśmiechnąłem się, jak na dziesiątą plagę czarnogórską.
[1] Część treści wyznania wiary w Kościele papieża Tymoteusza I, potocznie używana w obliczu przeciwności losu. Wypowiada się pierwsze zdanie, rozmówca odpowiada drugim.
[2] Dla zainteresowanych: warto zapoznać się z ogólnodostępnymi materiałami prasowymi i ich angielskimi przedrukami na temat bośniackich piramid Semira Osmanagicia.
Kampus
1.
Bono chciał mi pokazać coś ciekawego, nie dał się przekonać, że nie mam czasu. Nigdy się nie interesujesz, czym się zajmuję. Nigdy nawet nie spytałeś. No więc teraz zobaczysz, teraz zobaczysz, z ust Bono brzmią słowa-karabiny, wycelowana we mnie groźba. Przejechaliśmy meleksem po kampusie do ślepego chłopa, który pewnego dnia bez powodu zadusił trójkę wnuków i dwa psy na podwórku. Nie chciałem tego, tak wyszło, podobno powiedział po wszystkim policjantom na miejscu zbrodni.
Trzymali go w skrzydle C, zaraz obok laboratoriów. Strażnik przezywany Blondynem pozwala nam wejść do sali po okazaniu legitymacji, Bono grywa z nim na konsoli, ich żony chodzą razem na zakupy. Po chwili Blondyn wprowadza chłopa-mordercę, wygląda niegroźnie, z twarzy przypomina kangura. Nadgarstki ma owinięte makaronem z plastiku. Co to, kajdanki? Kajdany, parska Bono. Tak, kajdany. Na wszelki wypadek.
Przytwierdzają obręcze do blatu, tak, że pacjent nie może się ruszyć. Panie Citko, bez zbędnych wstępów, niech pan powie, co pan zrobił i dlaczego, dla mojego kolegi doktora. Bardzo proszę, nie chciałbym przecież pana zmuszać. Chłop wariuje, słysząc słodki zaśpiew ostatniego słowa, widocznie już zna jego konsekwencje, opowiada więc wszystko ze szczegółami, jak nagle stracił nad sobą panowanie, zszedł po schodach na dół, do dzieci… potem na podwórko, w jakiejś mroczce i bardzo mechanicznie, całkiem nieświadomie sięgał do szyi, raz po raz… nie pamiętał, żeby krzyczały. Nie zastanawiał się wiele. Po prostu – jakby łupał drewno… Zszedłem i łupałem. Chrupało, tylko chrupało, dla mnie tylko chrupnięcie…, mówi, przypominając o tym, że jest przecież ślepy. Dobrze, ale dlaczego, pyta zniecierpliwiony Bono. Palcami stuka o blat. Chemia. Po prostu chemia w głowie, odpowiada przyuczony chłop. Tak jak pan profesor zawsze powtarza, zwykła chemia. Ja więcej nic nie wiem. Naprawdę.
Sprawdzimy, czy potrafisz to lepiej wytłumaczyć dla naszego gościa. Bono otwiera aluminiowe pudełko i wyciąga dużą strzykawkę, potem zakłada na jej czubku długą, żółtą igłę. Głowa ślepego jest pochylona, jego ciało drży, ja nie słyszałem, ale on pewnie tak, kiedy pudełko wydało znajomy odgłos. I czym dla niego był ten dźwięk? Widocznie czymś strasznym. Proszę, proszę nie, proszę nie… Igła wbiła się w pomarszczoną od słońca skórę, chłop zapłakał.
Panie Citko? Panie Citko, pan pozwoli. Jestem tu, odpowiada chłop. Patrz teraz, mówi Bono. I chłop zaczyna mówić tak składnie, z takim doborem słownictwa i wglądem w samego siebie, że nie może to być prawda. Co mu się stało? Pytam. Mój program stymulacji. Odkryliśmy, jak chwilowo regulować aktywność mózgu. Na tym panu sprawdzamy serum inteligencji i serum antyagresji, nazwy robocze, znak zastrzeżony. Ale to przecież pan Citko lepiej nam wyjaśni, co się w nim teraz dzieje, na tą chwilę jest przecież najinteligentniejszy w tym pokoju. Panie Citko, obserwuj pan swoje ciało.
Chłop posłusznie mówi przez płacz, często przerywa. Zabił, ale nie chciał, po prostu wpadł w złość bez wyraźnego i konkretnego powodu, bez oplucia, obelg czy narastających przez lata frustracji, coś przeskoczyło mu w głowie. Niebo pociemniało, przyszedł wiatr, zerwała się w nim złość jak ze sznura:
Chciałbym spytać, ale oczywiście wiem już po przeprowadzonych tu badaniach, że ze wszystkich ludzi to ja byłem niefortunnym case’em genetycznie przekazanej agresji, nad którą może mógłbym mieć przy odpowiedniej pomocy kontrolę, mówi. Niestety, mój atak był bezprecedensowy, nie nauczyłem się nigdy ich kontrolować. Każdego dnia od tamtej pory próbuję się przekonać, że nie można mnie obwiniać, że to tylko chemia w mojej głowie, która odbiera mi wolną wolę, że to moje geny zabiły i może ja jestem niewinny, tak jak profesor mówi… Nie mamy wolnej woli tylko chemię, procesy decydujące o tym, jak się czujemy, kim jesteśmy i predyspozycje biologiczne do agresji. Jak można mnie więc winić, skoro przekazano mi gorsze geny niż innym? To nie jest autorytatywnie wypowiadana prawda, jedynie moje podejrzenie i mój pogląd na sprawę, ale czy powinniśmy brać traf moralny, wszystkie przypadkowe wyzwania, które stawia nam życie, grając z nami w kości, jako okoliczności łagodzące? Wojnę, ciężkie czasy, złe geny, złe wychowanie. Nawet gdyby sąd przyznał mi rację, jest wyznacznikiem prawa, nie moralności. Nawet gdyby najwyższe moralne autorytety przyznały mi rację, nie mógłbym żyć z tym, co zrobiłem, a autorytety, prawdopodobnie, nie przyznałyby mi też rozgrzeszenia. To byłoby krzywdzące dla wszystkich, którymi miota agresja, frustracja i złość, i którzy nigdy nie pozwoliliby sobie skrzywdzić siebie albo swoich bliskich. Pokaż mi w człowieku coś, co nie jest uzależnione od chemii. Nawet tak zwana wolna wola. Nie ma żadnej wolnej woli. Istnieje natomiast odpowiedzialność za to, co robimy. I czy ta odpowiedzialność jest sprawiedliwa? Czy nie jest tak, że sam akt wyrządzonej krzywdy i przemocy nie jest już dla sprawcy karą? Nie wiem. Rozumiem całą sytuację, zwłaszcza po lekach profesora Bono, wybaczyć jednak sobie nie mogę. Boże, jaki głupi jestem normalnie.
Czy ty rozumiesz co tu mam, słyszysz to? Wykrzykuje Bono radośnie. Na ten moment efekt utrzymuje się mniej więcej przez kwadrans, ale to tylko początek. Pracujemy już nad rozwiązaniem działającym dobę, a docelowo chcemy, żeby leki działały długotrwale. Wyobraź sobie pieniądze, jakie zarobimy, instytut, my… Cud nad Wisłą! Pomyśl: pieniądze, sława, tak, oczywiście, ale wyobraź sobie, jakie to będzie miało konsekwencje, jak zmieni ludzkość: najbogatsi dzięki jednej strzykawce serum dziennie będą też najmądrzejsi, najsprytniejsi, najbardziej opanowani, jacy tylko zechcą – wystarczy jedna dawka dziennie, a ta będzie tak droga, że pozwoli sobie na nią procent najbogatszej ludności. I oczywiście my, jako wynalazcy, też. Najmądrzejsi będą czymś więcej niż ludźmi, będą nadludźmi… kimś, kto będzie piekielnie zmęczony zwykłą rozmową, jej powolnością, grzechami małpoludzi, których nie stać na bycie lepszą wersją siebie. Do tego nas doprowadził kapitalizm, do przebóstwienia ludzkości, do kolejnej walki klas. Czujesz to? Bono chwyta się za nadgarstek i sprawdza swój puls, zaraz eksploduje. Zachęca mnie, żebym też wybuchł optymizmem. Czujesz napięcia społeczne i wstrząsy, których będziemy świadkiem? Byłem zafascynowany.
Jak możesz, nagle chłop-morderca zaczyna krzyczeć, przypominając nam, że jest w pokoju i wszystkiego słucha. Nie masz nawet na tyle przyzwoitości, żeby się powstrzymać? Przy mnie? Słyszę to codziennie, każdego dnia, kiedy mnie tu przyprowadzają. Myślisz, że możesz mnie traktować jak swojego niewolnika? Jestem dla ciebie nikim, kompletnym zerem. Czemu mi to robisz, człowieku?
Inteligencja nie ma niestety związku z agresją, to zupełnie dwie osobne sprawy, Bono zauważa spokojnie. Spójrz teraz. Otwiera drugie pudełko. Gdyby miał dostęp do zawartości strzykawki przed popełnieniem zbrodni, z całą pewnością nie musiałby tu teraz siedzieć. Ten suplement może pomóc takim jak on. To legalne, pytam. Oczywiście, Citko sam zgłosił się na ochotnika, żeby skrócić wyrok. Wszystko zgodnie z prawem.
Bono robi niezdrowo pobudzonemu skazańcowi zastrzyk na zahamowanie agresji, pacjent wkrótce uspokaja się, ziewa głośno, jakby jeszcze wbrew sobie i po krótkiej chwili usypia.
Niezłe, co? Śmieje się Bono. Chyba poszła za duża dawka, nie powinien usnąć. Do tej pory testowaliśmy na małych ssakach, więc nie umiem jeszcze skalować… Halo, panie degustator? Słyszy mnie pan? Pobudka? Niepojęte to jest, roześmiał się i trącił śpiącego chłopa palcem w twarz.
Zrobiło mi się niedobrze. Przyjechałem tu tylko odebrać swoją książkę, po co mi to wszystko wiedzieć? Wolałbym nie. Wyszedłem do kibla i prawie puściłem pawia. Tępy, niewidomy chłop, morderca dzieci, nagle zaczynający mówić elokwentnie zdaniami wielokrotnie złożonymi zamiast równoważnikami zdań, rzeczywiście niepojęte. Zachlapałem lustro w łazience, myjąc w umywalce twarz.
Powrót z zajętą głową do sali przesłuchań trwał chwilę. Drzwi zastałem uchylone, a w środku nie było nikogo, strażnika, Bono i niewidomego Citko. Może zanieśli śpiącego do celi? Usiadłem na krześle i zająłem się komórką. Czekałem.
2.
Jak się wydostał? Czuł w powietrzu przez superintuicję, skuteczne analizowanie ruchów powietrza i zmian tonu głosu, które normalnie akumulował bez interpretacji, a teraz dokładnie wchłaniał dzięki serum, że zaraz wyjdę i zostawię ich w trójkę. Moja obecność zauważalnie obniżyła czujność strażnika i Bono. Wiedział też, że Bono po wybuchu poda mu dawkę na uspokojenie. Udawał po niej omdlenie już kilka razy w identycznej sytuacji, nie była wcale taka mocna, żeby usnął, ale Bono nie mógł o tym wiedzieć, nigdy jej na sobie nie przetestował.
Po moim wyjściu Citko poczekał, aż Bono się zbliży, zacisnął zęby na jego nosie i wyłamał mu palce, bardzo rzeczowo i bez zbędnej agresji. Nie czuł złości. Działał po prostu zgodnie z planem. Potem kazał otworzyć kajdanki strażnikowi. Ostatnim razem zastrzyk wspomagający inteligencję działał piętnaście minut. Zostało mu jeszcze jakieś osiem. Co się działo w jego głowie?
„Strażnika zakajdaniłem, zatrzasnąłem w celi. Bono stał się z prof. psem przewodnikiem, wziąłem go za krawat ze sobą, żeby prowadził, szedł popychany kijem od szczoty, śmierdzący płynem do podłogi kij ma różne zastosowanie: laska niewidomego i broń. Starego psa, wiadomo, nowych sztuczek już nie, dlatego Bono trzeba dźgać. Na zewnątrz.
Wygrzebywałem informacje z pasywnej części mózgu, skarbiec i złoża, jak szyb tryskający wiedzą gdzieś w Teksasie. Nagle wszystko było wiadome, np. najwyższy szczyt Tatr, rozpiętość skrzydeł orlika białego, pierwiastek z siedemnastu, pochodzenie cytatu głucho wszędzie, ciemno wszędzie, którym raczyli mnie dowcipnisie w podstawówce, czym jest glutaminian sodu, kiedy cesarz, tak, wiedziałem coś o jakimś cesarzu, abdykował… chrzty, śmierci, narodziny, imieniny żony, ilość pieniędzy, jaką wisiałem po sąsiedzku Jankowi z Bibic, daty ważnych ustaw państwowych, bitew i rozbiorów, przepis na ciasto drożdżowe przeczytany za siedmiolatka w ciemnej kuchni babci z jej zeszytu w niebieską kratę, własna grupa krwi 0 Rh plus, mój wzrost – 186 centymetrów, liczbę atomową hafnu.
Moje własne spokojne tętno pomaga mierzyć czas, przysługa Bono z tą drugą strzykawką. Zaalarmowałem sam siebie, trzeba się śpieszyć, musimy się wydos. Meleksy, no przecież. Co dzień podjeżdża, dziś o tym rozmawiali zanim wszedł do pokoju, nawet się nie zorient. wcześniej, że słyszałem. Szukaj prof., szukaj. Wsiadaj w m., jedziemy po kampusie, uciekamy stąd frajerze. Słońce na twarzy, zdrowe witaminy, uważać na raka skóry, mogli wziąć ze sobą filtr do opalania SPF 50, SPF 30, żeby się nie pochorować. Warczy po niem. diesel, Bono rusza, cały czas trzymany przeze mnie za kołnierz koszuli. Trzęsę nim w odstępach 20-sek., żeby wyzwalać adrenalinę i trzymać go w koncentracji. Jaki masz plan? – Bono próbuje panować nad głosem. Prześwietlam gnidę rentgenowsko i wiem, jest obesrany, śmierdzi nawet lekko mocz, który wylał w majtki. Wstyd mi za niego. Ppota – mówię. Co? Podjedź pod ogrodzenie, tylko alejami – rozwijam skrót, słysząc, że nie rozumie. Grzecznie prowadzi, chyba w odpowiednim kierunku. Mamy jeszcze 5 minut.
Po raz pierwszy w życiu nie czuję się ś. Miło. Prawie jakbym widział przestrzeń, tak się pewnie czują ci, co widzą. Dotychczas strzykawki podawane w pokoju przykre, nie za dużo bodźców i doświadczeń. Teraz prawie kolorowo. I zrelaksowany też, naprawdę odpocznięty. Czuć różę było pół min. stąd. Zapach wiosny, kwiatów, psuje tylko smród perfum prof. Mijamy studentów, śmiechy, urywki z rozmowy nt. różne. To mogło być moje życie, życie w świetle, nie w czerni, w m. nie w złości, dużej M. Nie wybiera się niestety Niesprawiedliwe. Tak brakowało mi wiatru na skórze od tygodni. Czuć pęd i błędnikowe zawroty głowy, które zaraz rozumiem, niepotrzebnie się zamyśl. skurw. Bono w kółko jeździ od kilku minut, palant. Czuję, jak machnął za blisko mnie ręką, pewnie coś pokazując komuś? Pokazuje już pewnie od chwili. Dookoła nas raczej cisza, tylko jakieś głosy przyciszone z oddali. Nie zauważyłem wcześniej, efekt musi chyba powoli mijać, bo już tak nie zauważam uważnie i zaczynam czuć się bardzo źle, jak zwykle, kiedy schodzi. Rzygać mi się chce od tych kółek, które skurw. kręci. Łapię profesora za rękę i ściskam, on wyskakuje z meleksa. Nie wiem, co się dzieje, wiem tylko, że zderzam się z czymś. Huk stali i metalu, ląduję na ciepłej masce m.
Tracę już spokój, bo strzykawka druga wzięta była kilka tylko minut później niż pierwsza. Znów jestem głupi prawie całkiem, serum straciło kopa. Na czworakach zaczynam brnąć przez ciemność, jak gad. Nie podchodźcie! Krzyknął skurwiel Bono, nie podchodźcie, jest niebezpieczny! Że niby ja? Niebezpieczny? – myślę sobie. Ja jestem kaleką ślepą, ty debilu, jak ja mogę komuś coś zrobić? Nie ja! To ty jesteś niebezpieczny z nas dwóch, ty jesteś mordercą, tylko cichym, naukowym. Jacyś ludzie coś krzyczą, nie rozróżniam – chłopcy czy dziewczyny. Kurwa… kurwa… coraz gorzej. Oni otaczają mnie, jestem osaczony. Kopią mnie, chwytają. Warczę i prycham, i macham rękami i nogami, żeby ich odepchnąć. Pod nogami kostka brukowa, potem trawa, jak się cofam. Nie dam się tym potworom. Węszę jak pies i odganiam się rękami i nogami, odpycham ich i taranuję, dopóki nie czuję jego wody kolońskiej obrzydliwego smrodu i zapachu brudnych, mokrych włosów i nie czuję jego cienkiej szyi pod palcami. Nie udało się uciec i co z tego? Duszę go. Nie był to czas zmarnowany.”
3.
Poirytowałem się. Gdzie oni poszli? Pół godziny temu miałem być z powrotem u Patrycji, byliśmy umówieni na pierwszy od dawna wspólny obiad, dzieci zostały u jej rodziców.
Chciałem już wyjść, kiedy zadzwonił Bono. Odebrałem. Co wy wyprawiacie? Słyszę: przepraszam, bardzo przepraszam, tak strasznie przepraszam, niech mi pan pomoże. Wezwij pan pomoc, nie mogę przestać, nie wiem, co robię. Nie chciałem im zrobić krzywdy. Proszę. Ja potrzebuję pomocy.
To nie był Bono, poznałem głupi głos Citki w słuchawce. Musiał już stracić swoje nadprzyrodzone intelektualne moce i chyba wziął zakładnika, żeby zadzwonić. Słyszałem cichy płacz, prawdopodobnie kobiecy. Czemu akurat do mnie? Po omacku musiał wybrać ostatni numer z historii połączeń. Wiem, że nie chciałeś, mówię uspokajająco, kupując sobie czas, bo nie wiem, co innego robić. Nikt nie chciałby wyrządzić krzywdy swoim dzieciom, własnej rodzinie. To musiało być okropne doświadczenie, nawet sobie nie wyobrażam, jak musiałeś się czuć. Wielka tragedia. Ale to nie twoja wina.
Nie, przerywa mi, ja nie za to… ja nie za tamten raz. Nie potrafił dokończyć, płakał do słuchawki. Z nerwów podniosłem się z krzesła. Czy jest przy tobie profesor? Skąd masz jego telefon? Gdzie pan jest, panie Citko, pytam. Gdzieś tam jest profesor, tak… ja też… gdzieś… Nie wiem dokładnie, gdzie, jestem ślepy, wiesz. Stać było go jeszcze na złośliwość. Pod nogami miałem strużkę lepkiej krwi, stanąłem w niej przypadkowo, wcześniej jej nie zauważyłem.
Citko nie przestawał mówić, wpierw płaczliwie, potem ze złością. Czemu Bóg mnie pokarał, akurat mnie ze wszystkich ludzi. Czemu mnie oślepił. Czemu mnie skazał. Przeklęty, tak o mnie mówili, rozmawiali przy mnie bez żadnych oporów, jak o przedmiocie. Zostałem przeklęty genetycznie. Jestem potworem od urodzenia. To nie było moim wyborem. Słuchasz mnie. Słuchasz mnie doktorku.
Niech mi pan powie, gdzie pan jest, pytam.
Słyszałem, jak mówi do ciebie panie doktorze. Wiem, kim jesteś, nie udawaj. Jesteś doktorem. Znam was, macie mnie za nic. Myślicie, że możecie zrobić ze mną, co tylko chcecie, urządzić sobie przedstawienie. Dlatego, że zabiłem swoje własne dzieci. Jesteś dokładnie taki sam, też jesteś doktorem. Myślicie sobie: możecie traktować mnie jak gówno, bo nic wam nie zrobię, więc gówno ci teraz odpowie, gówno po ciebie przyjdzie. Gówno już do ciebie idzie, zaraz się wyleje. Tego się nie spodziewaliście, a teraz Boniewski nie żyje, udusiłem Boniewskiego. To była dla was zabawa. Dopiero teraz się zabawimy. Teraz gówno wam pokaże. Zaczynam szczękać zębami, ja jestem doktorem nauk humanistycznych, błagam. Nie mam z tym nic wspólnego. Naprawdę. Citko nie słucha: a jednak przyszedłeś obejrzeć przedstawienie. Obejrzeć mnie jak małpę. Przyszedłeś, doktorze. Jesteś z nimi, doktorze. Ale doktora wkrótce nie będzie, już dłużej nie. Idę po ciebie. Poczekaj grzecznie. Do celi, warknął, słyszę, jak młoda dziewczyna, pewnie studentka, jęknęła cicho, kiedy nią szarpnął, miała mu posłużyć za przewodnika.
Buty lepiły mi się krwią, cienka strużka wciąż wyciekała spod zamkniętych drzwi. Zrozumiałem, że nie ma co szukać strażnika. Po tym, co usłyszałem, nie ma też co szukać Bona, wcale nie chciałem ich w takim stanie znaleźć. Przyszedłem przecież tylko po książkę. Nie dam rady walczyć z oszalałym, goniącym po kampusie dusicielem dzieci.
Zadzwoniłem na policję. Powiedzieli, że otrzymali już wezwanie, dzwoniło mnóstwo studentów i profesorów, przyjadą tak szybko, jak to możliwe. Czy wiadomo coś o moim koledze, on uprowadził ze sobą profesora Boniewskiego, czy coś państwo wiedzą, pytam. Na razie nie mogę więcej powiedzieć. On mówił, cytuję, że po mnie idzie. Radiowóz jest już w drodze. Czy to prawda, że sprawca jest niewidomy? Jakoś nie przeszkodziło mu to uciec, do cholery. Dobrze, niech pan znajdzie w międzyczasie jakieś bezpieczne miejsce i stara się nie zwracać na siebie uwagi. Da pan sobie radę. Proszę oddychać głęboko i zostać na linii, dopóki się pan nie ukryje. Czy znalazł pan już jakieś schronienie? Proszę pana? Czy wszystko w porządku?
Zacząłem się dusić, miałem atak paniki. To, że chłop był ślepy, wcale nie uspokajało, to było chyba najstraszniejsze. Wydostał się przecież z grubych kajdan, pozbył się strażnika i Bono. Uciekł. Jak bycie ślepym miałoby mu przeszkodzić w powrocie tutaj, nie wiem, optymistyczne założenie. Potrzebowałem się ukryć. Tylko gdzie? Niespokojny, nie mogłem myśleć. Wziąłem serum z podzielonego na pół pudełka, nie wiedziałem tylko, które jest które, strzykawki były identyczne. Wbiłem sobie naraz obie igły, po jednej z każdej szufladki i nacisnąłem na strzykawki, żeby serum wlało się w żyły.
Tak. No tak. Że też… To było takie proste. Szybko weszło, naprawdę. Świetnie to zrobili.
Obiektywny ogląd – syntezy – epifanie – wglądy – ja – strach – spokój. Bono, mój rywal – nasza przyjaźń – równoległe kariery – ego – zawiść – porażki – wstyd – niechęć – wizyta – morderstwo – Citko – krew – i ból – nieskończony ból.
Znalazłem nagle rozwiązanie wszystkich problemów z pogranicza filozofii i lingwistyki, którymi się zajmowałem na uniwersytecie, regres logiczny Bradleya i paradoksy Kripkego stały się żartem. Jak mogłem być tak głupi? Zacząłem notować. Mam nadzieję, że później będę w stanie wszystko odczytać. Nagle zrozumiałem, że nie i nie ma sensu pisać, zmiąłem kartkę, rzucony długopis potoczył się po blacie. Moje ciało za niczym nie nadąża, zbyt wolne, czas wykonano z gumy, jakby minął tydzień, a cały proces decyzyjny zajął dwie sekundy. Wiedziałem o wszystkim. Wiedziałem wiele rzeczy. Patrycja mnie zdradzała, potrafiłem to udowodnić, ale nikogo nie musiałem przekonywać. Nasz starszy syn wrócił w środę ze szkoły z rozszerzonymi źrenicami, nie pierwszy raz musiał coś wziąć, aż dziwne, że mi to wcześniej umknęło. Byłem beznadziejnym dla swoich dzieci ojcem, żadnym wzorem. Jedyne, co mogłem, to przenosić na nastolatków lęki i uprzedzenia. Wiedziałem, że nie mam w sobie tego, co jest niezbędne, żeby się zmienić i dać z siebie więcej. Wiedziałem też, że nic już akademicko nie osiągnę, mogę tylko wegetować na uczelni, prowadzić te same kursy i zajęcia przez kolejne dekady, aż do emerytury i długo po niej. Sukcesy, które sobie obiecywałem, były nie do osiągnięcia. Śmieję się gorzko z własnej głupoty. Nie słuchałem już policjanta na infolinii, rozłączyłem się. Przyjadą szybciej, jeśli będzie powód do zaniepokojenia, uda im się jeszcze kogoś uratować, ale nie będę to ja.
Citko płakał, kiedy Bono szykował się do wstrzyknięcia mu serum, rozumiałem już czemu, kwadrans pod jego wpływem zmienił moje życie na zawsze. Po ustaniu efektów czeka mnie los gorszy od śmierci, będę musiał dożyć końca z wiedzą i wglądem, które teraz zdobyłem. Jestem przecież beztalenciem pozbawionym perspektyw, człowiekiem bez celu i właściwości, prowadzę życie niewarte życia. Mojej rodziny nie czeka nic więcej oprócz upokorzeń. Rozwiedziemy się, dzieci przeżyją to ciężko. Bałem się, że po ustaniu działania serum wycofam się, nie dam rady z sobą skończyć. Jak mogłem się pozbyć samego siebie, oszczędzając wszystkim trudności? Nie mogę zostawić Patrycji i dzieci z wątpliwościami, dlaczego się zabiłem, to byłoby okrutne, zniszczyłoby im życie. Zginąć z rąk szalonego ślepca w przypadkowej masakrze uniwersyteckiej będzie ciężkie, ale łatwiejsze do zaakceptowania.
Zebrałem się na odwagę, wyszedłem Citce naprzeciwko. Dawka na uspokojenie oczywiście znacząco w tym pomogła. Zbiegałem po schodach, w oddali, jakiś kilometr stąd, słychać syreny policyjnej kolumny. Wszystko jest dla mnie pewne, oprócz tego, czy przed nimi zdążę, czy zdążę ze sobą skończyć w jego rękach.
Rafał Blecharz (ur. 1990 r.) Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor krótkich form literackich publikowanych m.in. w czasopismach „Twórczość”, „Wyspa”, „Topos”, „Epea”. Finalista 19. edycji projektu Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2024. Na co dzień producent kreatywny w studiu animacji. Laureat polskich nagród graficznych. Aktualnie poszukuje wydawcy dla swoich debiutanckich tekstów prozą.
Mania – osoba tatuatorska @cutefuji11