
Michał Rogalski – esej
Kraina drugiej kategorii
Mój pradziadek woził do getta chleb. Zaprzęgał wóz, ładował bochny, wwoził, brał od Żydów złoto, dawał chleb, wywoził. Szczegóły tych wypraw nie zostały mi nigdy zdradzone.
No i cóż po tym złocie? – pytała babcia, zdobiąc to pytanie wzruszeniem ramion, podchodzących jej wówczas prawie pod same uszy. W takiej rodzinie – pradziadek był ojcem dziadka – wszystko idzie na zmarnowanie, mówiła. Jak ktoś się normalnie zachować nie umie, to nawet i kosztowności nie uchowa, mówiła, tylko mu się raz dwa rozejdą między palcami.
A ja, mając lat cztery, siedem, dwanaście, spędzałem sobotę u dziadków, czekałem na swoją kolejkę w kartach i tworzyłem historię alternatywną. Nic się w niej nie marnowało. Znajdowałem lepsze sposoby na wydanie tego złota. Fundowałem babci studia. Chowałem skarb przed Niemcami i Sowietami. Pozwalałem dziadkom wyjechać do Ameryki, która była ich niespełnionym snem o lepszym życiu. Byłem wielkoduszny, bo wiedziałem, że w tym ostatnim wariancie historii wcale bym się nie urodził. Zabierałem też w długą podróż z Kresów na poniemiecką ziemię tę daleką krewną, o której również opowiadała mi babcia i nie mogę już o niej zapomnieć. Krewna była czyjąś babunią i słabo chodziła, więc zamknięto ją w komórce i wyjechano o świcie, a ona przez kilka dni stukała laską w ściany i drzwi, póki nie usłyszał jej ktoś z tych, co jeszcze wtedy zostali na miejscu.
W historii o chlebie i złocie słowa „getto”, „Żydzi”, „wywozić” były dla mnie wtedy jak stopnie schodów, po których się wchodzi, żeby dokądś dotrzeć. Znałem ich miejsce w zdaniach, które babcia budowała, i przeczuwałem, kiedy nastąpią, w opowiadanych po wielokroć historiach o niezaradności dziadkowej rodziny. Ale same słowa: „getto”, „Żydzi”, „wywozić” pozostawały przezroczyste.
Podobnie jak powiedzenie, które nasza rodzina zawdzięcza babcinej nieposkromionej potrzebie narracji. Za każdym razem, kiedy ja albo moje rodzeństwo nie mogliśmy się na coś zdecydować, znajdowaliśmy wymówki dla unikania domowych obowiązków czy w bezwładzie gorącego letniego dnia nie byliśmy w stanie skupić się dłużej na żadnej zabawie, słyszeliśmy, że „kombinujemy jak Żydzi w okupacji”. Nikt nie widział w tym nic niestosownego. Te słowa były jak dobrze naoliwiona maszyna. Przypominały o babci, którą kochaliśmy, puentowały naszą dziecięcą bezradność wobec świata i nie były dla nas nazbyt okrutne. Śmialiśmy się za każdym razem, kiedy padały.
Nie było w zębatkach tych słów ani ziarenka piasku. Sens dosłowny w nich nie istniał, to był tylko nasz rodzinny środek stylistyczny. Byłbym dla samego siebie nazbyt wyrozumiały, gdybym udał teraz, że cokolwiek przeczuwałem albo podejrzewałem. Gdy zacząłem, było już za późno, żeby skonfrontować z tym babcię. Nigdy bym zresztą tego nie zrobił. Nie starczyłoby mi odwagi. Nie umiałbym spojrzeć w jej oczy i zapytać, jak mogła. Bo musiałbym spojrzeć właśnie w oczy, a w nich mieszkało tyle rzeczy dla mnie dobrych, tyle mnie samego i tyle najszczęśliwszego czasu mojego dzieciństwa, że rozpłakałbym się i opuścił wzrok. A całe to myślenie o niedoszłej konfrontacji, które teraz obsesyjnie do mnie powraca, jest tylko tanim sposobem na radzenie sobie z rozpaczą.
Gdyby świat był inny i gdyby moje życie było inne, i gdybym ją o to wówczas zapytał, też nic by pewnie z tego nie wynikło. Babcia była stała w poglądach, powtarzała je po wielokroć, nie zmieniała ich nigdy i wplatała je gęsto w swoje opowieści, jak zdobne nici, bo w tym wszystkim chodziło przecież o to, żebyśmy się czegoś na całe życie nauczyli i nie musieli powtarzać jej błędów. Nie wymażę więc z pamięci tego, jak mówiła, że Żydzi byli dla tamtego miasteczka nieszczęściem, że zmawiali się, bo większość sklepów była ich, i kiedy tylko jakiś Polak chciał założyć interes, to od razu wszyscy opuszczali ceny, dawali rabaty i Polaka wykańczali, bo nikt do niego nie chodził. Nie było z Żydów żadnego pożytku, ciągnęła, tylko same kłopoty, bo trzymali majątek w swoich rękach i wszyscy inni żyli przez to biednie. A i dzisiaj, mówiła, cały czas mają dużo wpływów i jakby tak popatrzeć, to rządzą światem.
Ja tam się z Żydami bawiłem, wtrącał się czasem dziadek, bawiłem się z Żydami i kotami. I czekał na nasze rytualne pytanie „a jak się dziadku bawiłeś?”, i cały był rozpromieniony od tej szykującej się anegdoty, która na krótką chwilę pozbawi babcię panowania nad narracją i zostanie nam w pamięci równie mocno, jak jej rozkrzewione historie. Pytaliśmy więc, a dziadek uśmiechał się i mówił, że całą kompanią chodzili po miasteczku i wiązali kotom puszki do ogonów, a one tak biegały i całe się puszyły, bo nie mogły nigdzie uciec od tego dźwięku, a Żydom to puszek nie wiązali, bo się nie dało, ale rzucali w nich kamieniami i była kupa śmiechu.
*
Ksiądz Michał Sopoćko w trzy lata po wojnie, we Wrocławiu, polskiej reinkarnacji Breslau, opublikował broszurkę Miłosierdzie Boże nadzieją ludzkości. Opublikował ją właściwie dwa razy, bo rok później, w 1949, „drugie, uzupełnione” wydanie ukazało się w Londynie nakładem – nie mogę sobie odmówić podania tej informacji – Veritas Foundation Publication Center. Przez te dwanaście miesięcy ksiądz Sopoćko, spowiednik mistyczki Faustyny Kowalskiej i rzymskokatolicki teolog, musiał najwyraźniej utwierdzić się w swoich przekonaniach, bo praca nosi już tytuł Miłosierdzie Boże jedyną nadzieją ludzkości (podkreślenie moje).
W obu wersjach tekst mieści się na kilkudziesięciu stronach (wariant nadodrzański stron sześćdziesiąt cztery, wariant eksportowy pięćdziesiąt dwie) i przekazuje bliźniaczo podobną opowieść. A raczej wywód, bo to nie czcza powiastka, ale argumentacja naukowa podzielona na trzy części i prezentująca najpierw refleksję teologiczną o Miłosierdziu, następnie rys historyczny prywatnych objawień dotyczących Miłosierdzia, wreszcie refleksje o charakterze ogólnym, w których zarysowane zostały obowiązki ludzkości wobec Miłosierdzia i szanse tejże ludzkości z Miłosierdziem związane. Wielka litera w słowie „Miłosierdzie” niecnie przejęta od księdza Sopoćki wskazuje, że pod wpływem objawień Faustyny Kowalskiej utożsamiał on ten boski przymiot z drugą osobą Trójcy — Jezusem Chrystusem, uznawanym przez wyznawców chrześcijaństwa za zbawcę całego kosmosu. Oba warianty broszury zamyka appendix, zawierający zestaw modlitw do Miłosierdzia Bożego, podzielonych na te „do prywatnego odmawiania” i na te, które „można odmawiać publicznie”.
Jedno zamieszczone w tej pracy zdanie od dłuższego czasu nie daje mi spokoju. Dotyczy historii dla Sopoćki najnowszej. Pisownia oryginalna:
W najcięższym w historii Narodu Polskiego okresie, znaczonym przez wymordowanie około 3 milionów Polaków (oraz 3 milionów Żydów) i wywiezienie drugich tyle poza granice Polski, kult ten objął cały Naród [wydanie krajowe, 1948, strona 41].
Niby nie ma tu nic niepokojącego, niby szacunki są dokładne, a jednak Żydzi stanowią tylko nawias do tragicznej historii „Narodu Polskiego”. Bo tylko ta historia jest ważna, tylko ta historia ma znaczenie, tylko przez tę historię przyjdzie na świat nadzieja i ocalenie. Wykoncypowali to sobie polscy romantycy, weszło to w krew ich czytelnikom i współtworzy genom polskiego katolicyzmu, a przynajmniej teologii Sopoćki.
Gdyby ktokolwiek miał interpretacyjne wątpliwości, kilka stroniczek dalej znajduje się podrozdział pod tytułem Polacy a Miłosierdzie Boże, gdzie Sopoćko daje wątpiącym ku duchowemu pokrzepieniu jedyną sensowną interpretację historii:
W ostatniej katastrofie znaleźliśmy się w samej orbicie wulkanu i ze wszystkich narodów ucierpieliśmy bodaj najwięcej [wydanie z ziemi przywróconej macierzy, strona 49].
Użycie w tym kontekście „bodaj” i postawienie potężnej jak krzyż na Giewoncie tezy na cienkim patyczku tej partykuły, niewątpliwie dodaje zdaniu skromności.
Zajrzyjmy teraz do wydania „drugiego, uzupełnionego”. Na potrzeby czytelnika zagranicznego (lecz wciąż polskojęzycznego) to niedające mi spokoju zdanie nabiera lepszego, inkantacyjnego rytmu, a w nawiasie dzieją się rzeczy znamienne:
W tym najcięższym w historii Narodu Polskiego okresie, znaczonym przez wymordowanie około 3 milionów Polaków (oraz 3 milionów Żydów polskich) i wywiezienie takiej samej prawie liczby Polaków poza granice kraju, Naród czuł instynktownie, że tylko Miłosierdzie Boże może go uratować przed ostateczną zagładą i przynieść wyzwolenie. [wydanie obczyźniane, zdanie przełamane pomiędzy strony 29 a 30 w samym środku słowa „Pol-skiego”].
Na potrzeby czytelnika zagranicznego Żydzi tracą samoistność i stają się Żydami „polskimi”, ale nie „Polskimi” jak naród, ponieważ wielka litera bodaj nie znajduje tutaj zastosowania. Ich cierpienie jest tylko przypisem. Ich cierpienie nie poddaje się teologicznej interpretacji. Ich cierpienie jest tylko dygresją do opowiadania mojej babci o tym, jak wygnano ją z czarownej krainy dzieciństwa, gdzie jagody rosły wielkie jak śliwki, a grzybów było nieprzebrane mnóstwo. Opowiadania, które pożarło jej całe życie i które pozostało bez szczęśliwego zakończenia, bo przygnieciona perswazją własnych dzieci musiała porzucić marzenie o własnym pochówku w uroczym kresowym miasteczku, jej jedynym własnym i prawdziwym miejscu zamieszkania.
*
Na początku 1939 roku Zofia Nałkowska opublikowała Niecierpliwych, najgenialniejszą powieść polskiej literatury. Tyle tylko, że czasy były niespokojne i nikt nie miał ochoty na zajmowanie się takimi drobnostkami jak pamięć, śmierć, poczucie więzi i poczucie porażki. Książka jedynie otarła się o swoich czytelników i ostała się sama wśród ludzi wzruszających ramionami. A przecież Jakub nie może oddychać, bo duszą go umarli!
Krzewili się wewnątrz niego jako kolonie mikrobów, żyli nim. To było nieprzyjemne. Myślał nieraz, że jest nimi napełniony po szyję, że ma ich po uszy. Chodziło o dawno minione sprawy, których nie zdążyli załatwić i które przestały być aktualne. Ale wciąż jeszcze usiłowali wciągnąć go w swoją matnię.
To przykre wrażenie dotyczyło nie tylko umarłych. Ale oni byli szczególnie natarczywi. Jakub odkrywał wciąż nowe sposoby, na które brali się, aby żyć. Na razie w istocie byli umarli. Ale oto zaczynali ożywać powoli, powstawali ostrożnie ze swoich trumien i po omacku zapuszczali się we własne dzieje wstecz – aż do głębin młodości, aż po dalekie dzieciństwo. Istnieli już całkowicie jego kosztem, odbywając tak tę swoją drogę życia na wspak. Może woleli, że nie zmuszał ich do rozpoczynania wszystkiego od początku, że zezwalał na różne wstydliwe przemilczenia, drobne poprawki, dopuszczał pewną dowolność w ich biografiach.
Może i on sam już nie mógł znieść tego, by umarli doszczętnie. Jego myśl wyganiała ich z ich trumien, przywracała im ich dorzeczny ludzki kształt. Na razie zdawali się wahać, ociągali się jakby cokolwiek. Ich ostrożność była usprawiedliwiona. Ale nie mogli się oprzeć. Okazywało się wprędce, że tego właśnie chcieli nade wszystko.
Jakub, główny bohater, pracuje w biurze, a jego żona ciągle wyjeżdża z domu, ma więc dużo czasu na to, żeby cudze życie mogło się w nim rozrastać. Jednak niezależnie od sytuacji zawodowej i osobistej – każdego w Polsce gniecie nadmiar śmierci. Mogił jest tak dużo, że nie wiadomo, co z nimi począć. Można zamienić całe życie w nic więcej niż tylko w pracę pamięci, a wciąż to jeszcze nie wystarczy, żeby przywrócić jakieś poczucie sprawiedliwości. Skoro zaś nie ma sprawiedliwości, zostaje wina. Smutna towarzyszka życia ludzi w krainach drugiej kategorii, na tych pobojowiskach historii, które nigdy nie były w centrum świata. Przybysze z centrum grasowali po nich wiele razy, pozostawiając za sobą jeszcze więcej umarłych. Jakbyśmy mieli mało własnych.
Czuję winę z powodu tych wszystkich ciał w ziemi. Mam poczucie zobowiązania wobec wszystkich zabranych śmiercią nagłą, niezawinioną i niechcianą. Obezwładniający nadmiar umierania zamienił mój kraj w grobowiec większości europejskich Żydów. Chodzę po ich prochach. Mieszkałem w domu wybudowanym na gruzach i z gruzów żydowskiej dzielnicy.
Czuję też winę odziedziczoną po przodkach, nawet jeśli nie jest winą, którą sami odczuwali. Dla babci grzechem teścia było jedynie marnotrawstwo, niezaradność. Czuję winę, która staje się tęsknotą i prośbą, żeby ci, którzy odeszli, nie umarli doszczętnie. Nie chcę, żeby nie było babci i dziadka, dlatego odczuwam winę zamiast nich.
*
Miałem w liceum kolegę, któremu pani od niemieckiego, dydaktycznie równie okrutna, co skuteczna, wróżyła wielką przyszłość. Wróżyła ją dwóm osobom z naszej klasy, a tą drugą byłem ja i pewnie dlatego to pamiętam. Mój kolega faktycznie zdobył porządne politechniczne wykształcenie, wziął, co najlepsze z uczelni krajowych i zagranicznych, a teraz gdzieś na słonecznych plażach Kalifornii projektuje robotyczną przyszłość świata.
Kiedy wybuchła pandemia i zamknięto go w izolacji, opublikował na swojej osi czasu wspomnienie i zdjęcie kilkudziesięciu osób sprzed kilkunastu lat. Wszyscy w strojach odświętnych pozują tak, jak się pozuje na dużych rodzinnych zgromadzeniach — naraz niedbale i potomnym na pamiątkę. Na zdjęciu są dwie rodziny: rodzina ocalających i rodzina ocalonych. Rodzina pradziadka mojego kolegi oraz ocalony przez niego Żyd i jego potomkowie. Ośmielam się ich wszystkich anonimizować dlatego, że ta historia jest przeze mnie wyłącznie pożyczona.
Ugrzęzłem w tej fotografii na długo. Próbowałem odnaleźć w twarzach, strojach albo otoczeniu tych ludzi ten jeden moment dawnej decyzji, który zamienił się w dwa drzewa genealogiczne. Przeczytałem opis pod zdjęciem, opis napisany przez jednego z potomków Ocalonego, i pękło mi serce: przodek mojego kolegi ukrywał Ocalonego w wiosce pod tym samym uroczym kresowym miasteczkiem, z którego pochodzili moja babcia i mój dziadek. Ocalony Żyd i jego rodzina mieszkali w tym miasteczku, dopóki ich tego mieszkania nie pozbawiono.
Babcia jedynie raz, najwyżej dwa razy, opowiadała mi o tym, jak patrzyła na pożar synagogi, do której spędzono wszystkich Żydów z tamtejszego getta. Była małą dziewczynką, patrzyła jak budynek w samym środku miasteczka ogarniają płomienie, czuła swąd palonych ludzkich ciał i pamiętam, że kiedy to opowiadała, głos jej się łamał, a w jej oczach pojawiały się łzy. Miała wtedy cztery lata. Był 4 lutego 1942 roku, a miasteczko nazywało się Raków. Mówiła, że nie mogła nic zrobić. Opowiadała to tak, jakby nikt nie ocalał. Ale ocalał.
Babcia regularnie odmawiała większość modlitw zamieszczonych przez księdza Michała Sopoćkę w appendixie do broszurki o Bożym Miłosierdziu. Modlitwy stały się sławne i nie trzeba było ich szukać we wczesnopowojennych broszurkach. Były wszędzie, podobnie jak kult Miłosierdzia, którego babcia była gorącą orędowniczką. Nie wiem, czy czuła się winna. Nigdy tego wprost nie powiedziała. Ja czuję winę zamiast niej. Czuję ją bardziej, odkąd znam historię nieswojego pradziadka, bo wiem, że mój pradziadek jedynie wwoził do getta chleb, a wywoził złoto.
Michał Rogalski (ur. 1988) – dramatopisarz, reżyser teatralny, tłumacz, doktor filozofii. Badacz progresywnych nurtów w myśli rzymskokatolickiej. Autor książki: Producenci margaryny? Marian Zdziechowski i polski modernizm katolicki. W latach 2017-2018 współpracownik Iwana Wyrypajewa – współtwórca spektakli Wujaszek Wania, Irańska konferencja i Osy. Tłumacz dwóch najnowszych sztuk Wyrypajewa: Niepokój i Nancy. Autor sztuki Poniedziałek (półfinał konkursu o Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną 2019). Sztuka i nauka to dla niego rozmowa i budowanie wspólnoty.
Aleksandra Stachowicz studentka trzeciego roku communication design w Poznaniu. Tworzy kolaże, w których lubi łączyć prostotę z wielowymiarowością przekazu. Ciekawi ją psychologia, muzyka oraz wszystko to, co dotyczy doświadczania i emocji. W wolnych chwilach trenuje, uprawia jogę i pisze krótkie teksty. Instagram: @st.aleksandra.collage