Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Małgorzata Kośla – opowiadanie

Siedzimy na oparciu ławki i gapimy się przed siebie. Każda ma inne siebie. Moje to matka i dziecko. Ona idzie przed nim szybkim krokiem, niemal biegnie. Ono próbuje nadążyć, smutne. Mama, czekaj, mama, czekaj, krzyczy głośno bliskie płaczu. Daleko jest matka, daleko. To się pospiesz, ryczy.

Głos ten zostaje we mnie. Świdruje w środku jak krzywo wkręcany w ścianę wkręt. Jestem tym białym pyłkiem, co osypuje się na ziemię.

Magda patrzy na drzewo bez liści, pod którym ryknęła matka. No może kilka ma, najsilniejszych, które przetrwały majowe mrozy, i teraz chwali się zielonym na wietrze. Ale w zasadzie jest gołe. Magda też jest goła, do tego sucha. Bokserka założona na sutki, biodrówki wsunięte na pośladki, skóra w kolorze kredy na chodniku. Myśli o pieniądzach. Ile ma, ile potrzebuje, na co jej nie starczy. Chciałaby zagrać w klasy.

Obie jesteśmy blade, a usta mamy w kolorze borówki. Jemy je bez wyrazu. Nie odzywamy się do siebie, ale wszystko rozumiemy.

Boisko do kosza leży puste. Siatki zwisają smutno jak wierzby, obręcze przekrzywiają się jak głowy ciekawskich kur. Podłoże wymagałoby renowacji, wytarte od energicznych podeszw i uderzających piłek. W promieniach słońca to najbrzydsze boisko na świecie. Kolor burgundu wygląda dobrze tylko na włosach. Obie mrużymy oczy od ognia.

I nagle ten huk. I chmura dymu. I trzęsienie ziemi. I warkot. I wycie wilka.
Alarmy samochodów się włączają. Ludzie wychylają zza balustrad balkonów. Dzwonią na 112. Stado czarnych ptaków przelatuje nad naszymi głowami. Wrony kraczą. Za chwilę słychać pierwsze syreny karetek, straży, policji. Patrzymy na siebie i po raz pierwszy dziś widzimy swoje wielkie źrenice. Mówimy jakby jednym głosem.

– Słyszałaś to wycie?

– Ty też je słyszałaś?

– Wycie wilka.

– Wycie wilka.

Zrobiło się jeszcze goręcej. Powietrze zastygło, jak świeży wosk na palcach. Nie możemy się poruszyć. Nie chcemy, żeby ta chwila odłączyła się od nas i opadła na ziemię. Jesteśmy gdzieś blisko czerwono-czarnej chmury z pyłu i ptaków. Wygląda jak grzyb atomowy.

– Gdyby to była atomówka, to byśmy już nie miały czym oddychać – mówi w końcu Magda głosem, który znam, nieco rozedrganym, ale niskim, trochę męskim.

– Może to gdzieś bardzo daleko i dopiero do nas dojdzie. Nie ma wiatru – odpowiadam bardzo wolno, jakby teraz każde słowo miało szczególną wartość.

– Myślisz, że to ruskie? A może Iran pierdolnął? Albo Trump? Chiny?

– Nie wiem. Ale gdyby to była bomba atomowa, to byśmy nie miały czym oddychać – powtarzam jej słowa, bo w tej sytuacji, spodobała mi się taka wizja świata.

Przejrzałyśmy telefony. Wszystkie możliwe newsy i clickbajty. Cisza. Tylko informacje o zamachach terrorystycznych, agresji militarnej państw, zaginięciach dzieci, braku funduszy w ochronie zdrowia, młodszej o dwadzieścia lat dziewczynie znanego aktora, dekonstrukcji rządu, „Zrobiła to i cały świat teraz patrzy na nią”, przeszłości kryminalnej prezydentów, droższych mieszkaniach od nowego roku, przełomowych badaniach naukowców nad pożywnością cukrów prostych. Nie ma nic o wyciu wilka. Łączymy się znowu wielkimi marzeniami i wlepiamy w siebie źrenice. Czujemy lekkie podniecenie. Motyle w dole brzucha, drapanie tipsem po skórze, dmuchanie w cipkę, lizanie cipki. Znowu mówimy ze sobą.

– Wycie wilka.

– Wycie wilka.

– Ale w mieście?

– Ale nie wymyśliłyśmy sobie tego.

– Nie wymyśliłyśmy.

Miasto próbuje wyglądać tak, jak wcześniej. Jakby nic się nie wydarzyło. Świat igra z nami, podsuwając pod nos obrazy do przewidzenia, a później szybko je zabiera. Wrzuca zwłoki do Wisły. Pali ślady w ognisku. Usuwa z konwersacji swoje wiadomości. Świat wyje, a później wysadza w powietrze kontener przemysłowy, żeby zwiększyć wyświetlenia postów związanych z zagrożeniem kolejną wojną. Ostrzega, ale nie pomaga. Świat ma styl relacji lękowo-unikowy. Red flag. Atak, napad, konflikt, kradzież, zamach, wojna, zagrożenie. A potem cisza.

– Ej, wiesz co?

Magda patrzy wąskimi od gorąca oczami, ale wciąż jest w nich ciekawość.

– Pamiętasz, jak pływałam nago w jeziorze z tym ciemnym, a ty płakałaś na brzegu pijana?

Myślałam, że się roześmiała, ale z gardła wyleciała jej chrypka. A później kaszel. Obie czujemy ten pył w powietrzu. Mnie też gryzie. Zaczynam się wiercić, chmura rośnie. Dosyć, wstaje.

– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Boże, ale dusi.

Nie mogę już, nagle nie mogę. Chcę wszystko zmienić. Całe swoje życie. Zaryzykować życie pod ciemną gwiazdą. Chcę zmienić świat i wybrać inną planszę, zrestartować mózg, przywrócić do ustawień fabrycznych, nie robić kolejnych aktualizacji, po prostu mieć nowy, nie chcę żyć już tą postacią, nie będę jej karmić, myć, zabawiać, chodzić nią na badania profilaktyczne, nie chcę czesać tych włosów, malować paznokci odżywką, kupować balsamu z promocji i jednego droższego na dekolt, nie chcę się przebierać, nie chcę robić kupy, nie będę szkolić języka angielskiego, podtrzymywać poziomu wody w organizmie, zarabiać na wynajem kawalerki, za drogiej i za brzydkiej jak na moje możliwości, jak na moje ambicje, jak na moje zmarszczki mimiczne, nie chcę umierać tą postacią.

Kontynuuję.

– No. A pamiętasz, jak objęłam go nogami w pasie i odchyliłam się do tyłu i machałam rękami jak ptak na wodzie i robiłam kręgi i burzyłam tafle, a ty płakałaś łza do łzy, bo bałaś się wody, i wtedy to się stało?

– Pamiętam – Magda splunęła ostatnią wilgocią, wykończona powietrzem i upałem – Schowamy się do cienia? Schowamy się gdziekolwiek? Nie mogę oddychać.

Przystępuję z nogi na nogę. Mam mnóstwo energii. Zaczynam podskakiwać, żeby ją z siebie wypocić. Idziemy pod drzewo bez liści. Dotykam jego gałęzi, są gładkie jak skóra faceta, ale nie kobiety. Patrzę na kilka listków i mam ochotę spróbować, jak smakuje trochę życia. Wziąć na język i ssać pastylkę na chorobę o smaku brzoskwini bez cukru.

Magda siada na wystającym korzeniu i obejmuje uda rękami. Ziemia zaczyna się trząść albo falować, bo zachwiałam się i prawie upadłam. To by się znowu stało, gdyby nie gałąź. Gdyby nie pomocna gałąź, gdyby nie jej ręka.

– Pamiętam. Ja wszystko tylko pamiętam – sadza mnie obok siebie jak lalkę. – Stres, płacz, problem. Jak mnie Adam dusił na korytarzu, jak mi się ząb ukruszył, bo przyjebałam w barierkę, jak pracę straciłam i Kuba mnie zdradził, jak cię ten pojeb topił, a ja nauczyłam się pływać w sekundę, niech mi to ktoś w końcu zabierze – wyrzucała z siebie po kolei ochrypłymi zdaniami, bujając się nerwowo i głaszcząc po nogach. – A dobre rzeczy? Raz poczułam i po ptakach. Raz coś mnie spotkało i tyle, nic z tego się we mnie nie zapisało na zawsze.

Pierwszy raz widzę, jak się dotyka. Ciekawe, czy ona w ogóle się dotyka, myślę o sobie, że ja tak. Ona nerwowo i mocno, a później lekko, żeby nie przesadzić, żeby nie uzależnić się od siebie.

Wirują ostatnie liście. Ostatni smutek we mnie. Ostatnie motyle w brzuchu. Nie mogę się doczekać. Ulga finansowa, ulga spożywcza, ulga relacyjno-związkowa, ulga zawodowa, ulga komunikatorów i komunikatów, ulga nieprzeczytanych nigdy książek, ulga nieporuszonych do życia miejsc i myśli, ulga senna, zmachana, zziajana, zajechana, ja pierdolę, w końcu.

– Magda. Jestem tu. Chodź do mnie – przytulamy się obie jak nigdy i znowu czuję się z nią jednym, jak w brzuchu matki. Szczęśliwe. Myślę też o tym, że mamy supermoce duchowe, jesteśmy odklejone od ziemi, bo wycie wilka odwróciło naszą uwagę od, chyba, bomby, i że jesteśmy kurewsko zmęczonymi kobietami, bo odwróciło naszą uwagę od wojny, ataku, konfliktu, afery, zagrożenia, alarmu, wycie wilka, wilka w mieście. To chyba wolność. To chyba beztroskie pierdolenie, że możesz więcej niż podpowiada ci umysł.

– Nie chcę już pamiętać. Chcę słyszeć, jak wilk wyje. Pójdziemy?

Myślimy o tym samym, bo jesteśmy tym samym. Po prostu jest nas dwie w jednym i każda inna. Rozszczepione serce, mózg i coś jeszcze. Zanim wstaniemy, siedzimy ze skulonymi nogami i trzymamy się za głowy. Dym i pył wokół nas przybrał kolor miedzi. Zlewa się z boiskiem i starczym układem krwionośnym, z zadrapaniem po upadku, kitą lisa, sprzączką od paska, kolorem lakieru do paznokci z Hebe, prostą polną drogą.

Magda pierwsza podnosi głowę, bo chęć niepamięci dodała jej sił. Mi zmiana życia na inne. Obie mamy ten sam, śmiertelnie poważny, cel. Życie to proste powody do życia i dużo złych wyborów. Dobry zdarza się może raz czy dwa i nie zmienia kierunku.

– Zajdziemy na te lody, wiesz, te pistacjowe, ale chemiczne?

– Nie wiem, czy będą otwarte. Wiesz… – pokazuję ręką na sine niebo, a później patrzę na rdzawe bloki, chodniki, ulice, z których schodzi lakier, odpada farba.

Do niczego się już nie nadają.

– Lody zamknięte o 16? Koniec świata.
Patrzymy na siebie i w śmiech. W żart, w płacz, cios, pęd, dym, uciekanie. Jesteśmy już na skraju lasu. Z chodnika na ściółkę dzieli nas jeden krok. Czy tu był wilk? W lasku bielańskim, lasku na kole, lesie kabackim, parku kampinowskim? Jesteśmy w lesie uniwersalnym.

– Masz jeszcze internet? – pyta mnie, bo podczas ucieczki do leśnego schronu zgubiła telefon w tłumie na chodniku.

Oczywiście, że internet jest na pewno, ale nie myślę, nie brakuje mi, nie tęsknię.

– Po co ci internet?

– Gdzie my jesteśmy?

Rozglądam się w poszukiwaniu miejsca, w którym jesteśmy. Coś nas otacza, coś daje grunt pod nogami, coś zwraca na siebie uwagę. Jak to nazwać? Może określę to czymkolwiek, był brzmiało jak na mapie i będzie bezpieczniej. Wymyślę miejsca: pogardle, krętowisko, nazaboje, wał międzyszyński, seksana.

– A czy to miało kiedykolwiek jakieś znaczenie? Nazwa miejsca i za ile w nim będziemy.

Magda patrzy, jakbym zwariowała i może ma rację, bo zaczynam się niecierpliwić. Nie mogę doczekać się tego końca i zmiany. Wyciągam szyję jak zdechła antylopa albo żywy struś i wypatruję toksycznego dymu, promieniowania, ognia, tsunami, lub tych wszystkich wymyślonych przeze mnie miejsc, nowych, dziewiczych punktów na mapie. Nieprzeoranych, niewydrążonych w skale, niespenetrowanych przez członków sił zbrojnych i tych zupełnie nagich, nieuzbrojonych męskich członków. Pochowane miejsca, pochwowe jaskinie. Czuję, że robię się wilgotna i znowu myślę o dzikim jeziorze, oznaczonym znakiem ostrzegającym o utopieniach, czarny punkt i niebieskie światła auta, które hamuje przed nami z piskiem opon, a kogut pieje.

Kręci mi się w głowie, dym, dym, dym, dochodzimy.

W tym samym czasie, gdzieś obok nas, po lewym lub prawym biodrze, macamy się obie po kieszeniach, biegnie matka, bo ona już wiedziała, za nią dziecko, słychać, bo ryczy głośniej od jej krzyku, ono gówno wiedziało. A co z nagimi drzewami, które dużo wcześniej wyglądały jak po katastrofie. Co z boiskiem, co z koszami, co z tynkiem na blokach, rdzą na barierkach, kapslami po coli na suchej trawie, co z nami.

Zatrzymujemy dłonie na biodrach, ja zjeżdżam na łono, Magda dociera do wnętrza ud i obie głośno wdychamy powiew przeszłości, który zostawiają za sobą matka i dziecko.

Wchodzimy do lasu, w którym nic się nie zmienia od lat, i opadamy zmęczone na mech, jak na materace na zielonej szkole dwadzieścia lat temu.

– Magda, pamiętasz zieloną szkołę w Białce Tatrzańskiej, jak zasikałaś mój materac w nocy, bo myślałaś, że to kibel?

Zakrztusiła się fizjologią i snem, i powiedziała coś zupełnie innego, niż myślałam, że powie. Z agresją: – Wiesz, że jak płynęłam do ciebie po tym jeziorze, to psy już jechały, bo tam nie wolno było się kąpać i były kamery miejskie, debilko, w stawie w parku, co za kretyński pomysł, ale już ci odpuszczę. Tak naprawdę ten typ był poszukiwany wcześniej za inne chore akcje i oni go zobaczyli na kamerach i dlatego nas uratowali, obie z dna jeziora, ledwo ciepłe przez twoje niewyżyte fantazje, czy ty wiesz, że ja do teraz…
Przerywam to, bo nie mogę tego słuchać i nie wierzę w żadne jej słowo. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby dowiedzieć się o co chodzi mojej siostrze, a ona nie może zrozumieć o co chodzi mnie. Nikt nie może zrozumieć nikogo, bo inaczej świat się nie skończy.

– Magda, co ty wymyślasz? Czy ty masz gorączkę? Pokaż czoło psychopatko.
I nagle to wycie. Ostre, kłujące, świdrujące jak igły.

Zerwałyśmy się obie z leżenia. Siedzimy jak na szpilkach, słuchamy lasu. Wiatr. Słuchamy wiatru. Jak liże nasz pot przy uchu, jak wiruje wokół szyi. Jak porywa. Lecą wózki, lecą drobne psy i krowy, lecą księgowe, wypłaty, leżaki, lecą łzy, leci ksiądz i satelita, leci czerwona flaga, kogoś krew, komuś palec, poszedł tir, wieżowiec, park skaryszewski, i to, co pod spodem. A później wszystko kołysze, uspokaja, zabiera coś nigdy niedokończonego, czyjeś ja i czyjeś jutro.

Małgorzata Kośla – rocznik 93. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Laureatka połowu prozatorskiego organizowanego w ramach festiwalu TransPort Literacki (2023) z ramienia wydawnictwa Biuro Literackie, z powieścią “mokre wilgotne”. Publikowała między innymi w Składce, Tlenie Literackim, Tekstualiach, Wizjach. Lubi gmerać w przeszłości, bo nigdy nie nadąża z jej pełnym zrozumieniem, kiedy jeszcze jest teraźniejsza.

Ola Lewandowska-Ferenc – redakcja