Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Peko

Maciej Miłosz – opowiadanie

4 VII

Słucham dziś opowieści szamana chakaskiego. Takiego poważnego i porządnego. Opowiada, jak kontaktował się z Roskosmosem, żeby mu pomogli z — uwaga! — ważeniem diabła. Pomysł był prosty: włożyć kogoś do superszczelnego skafandra kosmicznego, zważyć, “wyegzorcyzmować”, zważyć ponownie, użyć prostej arytmetyki i gotowe.

5 VII

Przytulne ciepło samosy i drastyczna słodycz mango lassi.

22 VII

Dziś Słońce kłuło niemiłosiernie, nie po chrześcijańsku. Tarzałem się w skwarze, wierciłem się w upałach w poszukiwaniu wygodnej pozycji. Kiedy rano czytałem, bawiłem się, wkładając dłonie w obszar najgęściej naszpikowany promieniami słonecznymi. Ta gęstość była gęstością cieczy, gęstością wodną: po wyciągnięciu rąk czułem, że są mokre!

23 VII

Do moich Nekromancji:

Przeddzień ich siódmych urodzin. Arek i Marek siedzą przy kuchennym stole, niespiesznie dokańczają obiad. Jola z mężem już pracują w ogrodzie. Coś przesadzają, coś pilnego, co nie mogło czekać. W drzwiach kuchni pojawia się jeden z tutejszych pręgowanych kotów, pan Rudzik. Błyska mu oko. Wpierw lewe, potem prawe. Dumnie podnosi głowę, myśli o czymś przez krótką chwilę, w końcu rozbiega się i wykonuje popisowy skok na stół. Spogląda na dzieci, wpierw na Arka, potem na Marka, spuszcza głowę i zaczyna lizać kwiecistą ceratę. Chłopcy zaobserwowali ten nawyk już wcześniej. Koty widocznie lubią lizać płaskie powierzchnie. Dlaczego? Nie bez powodu przecież, to jasne. Koty to mądre stworzenia, mówi zawsze babcia Chordecka. Skoro nie bez powodu, może też warto spróbować. Arek i Marek dołączają się więc do pana Rudzika. Teraz liżą ceratę w trójkę.

Dziecięca intuicja słusznie im podpowiada. Energię najlepiej absorbuje się przez usta. Oralnie. Używając warg, zębów i języka. Dopiero w kontakcie ze śliną nabiera ona wysokiej jakości. Potwierdzi Wam to każdy doświadczony kapłan i okultysta. I każdy kot, ma się rozumieć.

24 VII

Siedzę w autobusie. Zrelaksowany, dobrze nastawiony, zadowolony. Migają mi rzęsiste paprocie z czyjejś koszulki. Mam otwarty notatnik. Ostatnie dni polegają głównie na notowaniu. Wydarzam się w papierze, na papierze. Jestem z papieru, jestem papierowy.

24,5 VII

Data dzienna poprzedzająca niniejszy wpis nie jest liczbą naturalną — okazuje się, że można przechytrzyć dobę, rozciągnąć ją, przekroczyć wąsko-płytką geometrię czasu, wciskając w nią takie ułamkowe strzały, przebijając ją nimi na wylot. Czuję się teraz wolny, niepodległy względem chorego kalendarzowego reżimu, który powinno się jak najszybciej zlikwidować. Z pewnością byśmy sobie poradzili bez kalendarza, bez dat. Bystry z nas gatunek. Zaradny. Będę teraz — w ramach buntu i jasnej deklaracji politycznej — korzystać częściej z takiego zapisu. Tak jest wygodniej.

25 VII

Los obraził moje uczucia niereligijne i apodyktycznie zarządził, że znajdę się dzisiaj w kościele. W moim ulubionym punkcie mszy — kiedy ksiądz wysoko wznosi hostię, kiedy najgłośniej brzęczą tymi dzwonkami — zauważyłem, że pod ołtarzem leży kilka wiklinowych koszy, a w nich — utkane z plastiku jabłka, gruszki, banany, ananas pomarańcze. Nawet marchew i bakłażan, też plastikowe. Boże podarki. Małe, acz znaczące w systemie stworzenia, chrystusowo-polimerowe cuda.

27 VII

Nieprawidłowo się odżywiam. Zapominam o piciu wody i o ruchu. W konsekwencji mam roztegowany zegar biologiczny, grafik snu — całą gospodarkę nerwowo-hormonalną. Wartość mojego total screen time z zeszłego tygodnia jest niestety tak wysoka, że na szczęście niesie w sobie wielki wektor transformacyjny. Teraz wszystko się będzie poprawiać.

W lekturach posuwam się jakoś do przodu. Nabyłem dziś Barabasza Pära Lagerkvista. Jego wewnętrzna grafika naraża mnie na osunięcie się w psychozę. Kontrast między szpitalną bielą papieru a czernią przedszkolnie wielkich liter. Praktyczny brak marginesów. Czcionka. Wszystko. Obrzydliwe.

Jeżeli chodzi o pisanie: muszę się do niego zmuszać rano, zaraz po przebudzeniu, kiedy zmysł pisarski jest rześki, przypomina nieskażone topnieniem lody po wyciągnięciu z zamrażalnika, a nie wieczorem, kiedy myśli płyną maziowatym ściekiem, rozstrojoną ektoplazmą.

28 VII

Zaraz północ. Obserwuję owady zwabione światłem mojej lampy, mniejsze i większe: jak wykonują piruety, zataczają epicykle, wibrują po jakiś niezrozumiałych orbitach nakreślonych w ramach tajemniczej owadziej geometrii. Geometrii czy też lepiej, nieantropocentycznie — aerometrii. Co mi imponuje, pokonując tym tanecznym lotem niemałe odległości w cudownie krótkim czasie, owady zdają się w ogóle nie wytracać sił. Owady, czarne kropki, ruchliwe punkty akumulacji materii, zdwojone, bo odważnie rzucające swój cień na śmietankową ścianę. Gasząc światło, przerywam widowisko. Opadają kurtyny.

28,1 VII

Przez mój dziennik płyną wartkie rzeki patosu.

29 VII

Zbieram czarną porzeczkę. Wściekle. Agresywnie. Trafiam na dużą kiść. Zatrzymuję się przy niej, obmacuję wzrokiem. Zbliżam niebezpiecznie blisko do oczu i w końcu rozgniatam ultraszybkim, hydraulicznym zaciśnięciem dłoni. Strzepuję owocowe szczątki, pozbywam się zwłok. Zostaje mi wciśnięty głęboko w naskórek, w papilaria, neon będący w dokładnym środku spektrum pomiędzy krwistą czerwienią a andromedycznym — bo przywodzącym mi na myśl galaktykę Andromedy — fioletem. Moje ręce mienią się teraz jednocześnie w obu tych barwach.

Nigdy mi nie smakowała czarna porzeczka. Sok, dżem. Nic.

Maciej Miłosz — (ur. 2010) tarocista, uczeń III LO w Gdyni. Pisze wszystko, nigdzie jeszcze nie publikował. Pracuje nad trzema powieściami. Jest zodiakalną Panną.

Peko – poważna osoba z niepoważnym pseudonimem. Może kiedyś się ujawni. Na razie staje na głowie.