Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Kinga Skwira

Klaudia Ambroziak – opowiadanie

Walentyna znała Zło, umiała je ładnie ubrać i sprawić, by ludzie chcieli na nie patrzeć. Oswajać się z nim. W jej pracach – z pozoru bajkowych, kreskówkowych, malowanych na różowo, fioletowo, pastelowo – najpierw przyciągały barwy, atmosfera. Zło czaiło się pod powierzchnią, wystawiało głowę dopiero, gdy robiłaś drugi rzut oka. Gdy już wiedziałaś, na co patrzysz, nie mogłaś odwrócić wzroku. Tak, Walentyna potrafiła Zło ładnie zaprezentować i sprawić, żeby na nie patrzono. Ale sama znała je nie tylko z widzenia.

Pamiętam dobrze dzień, w którym wszystko się zaczęło, więc najlepiej opowiem tę historię od początku. Był letni wieczór, przygotowywałam kolację, słuchając odcinka podcastu. Kroiłam warzywa, piłam wino – gotowałam sama dla siebie, więc nie musiałam się śpieszyć. Kręciłam się po kuchni w samej bieliźnie, bo zaczęła się już pierwsza fala czerwcowych upałów, a do tego żar bił od kuchenki. Zapach kwiatów z ogrodu mieszał się z zapachem smażonego czosnku. W innych okolicznościach byłby to relaksujący wieczór przy winie z ciekawą dyskusją w tle. Jednak w tej akurat dyskusji brałam udział ja, a konkretniej był to wywiad ze mną, którego udzieliłam prowadzącym podcast kilka tygodni wcześniej. Teraz, pomimo wypitego wina, słuchanie tego było męczarnią. Przede wszystkim – jak wiele osób – nie cierpię własnego głosu. Brzmi zupełnie nie tak jak trzeba. To jeszcze gorsze niż zdjęcie zrobione z zaskoczenia, po prostu nic się nie zgadza. Na domiar złego robiłam zbyt wiele przerw w swoich wypowiedziach przez co sprawiałam wrażenie mało bystrej. Czasami rzeczywiście gadałam głupoty. Dobrze, że część z tego i tak wycięli.

Na nagraniu zaśmiałam się głupio z czegoś, co sama powiedziałam. Nie mogłam już tego słuchać. Przestałam kroić pomidory i dopadłam laptopa. Zażenowana przeskakiwałam nagranie licząc na to, że trafię na wypowiedź prowadzącego. Nagle usłyszałam coś dziwnego.  Głos był mój, ale wypowiedź nie. Coś na temat rzeźb w ogrodzie – nie pamiętałam, żebyśmy rozmawiali o czymś takim. To było niemal tak, jakbym patrzyła na deepfake z własną twarzą. Okropnie dezorientujące uczucie. Jednak wyjaśnienie okazało się proste – przypadkowo nacisnęłam coś, co przełączyło mnie do następnego odcinka. A w nim gościem był już ktoś inny.

Spojrzałam na opis – Walentyna M., artystka, której prace zawsze lubiłam. Po raz pierwszy słyszałam jej głos. I chociaż tak bardzo przypominał mój, to nagle wydał mi się całkiem przyjemny. Odeszłam od laptopa i dalej kroiłam pomidory, słuchając jak Walentyna opowiada o ogrodzie rzeźby, który stworzyła na terenie własnego domu, dla upamiętnienia ojca, który też był artystą.

– W każdą ostatnią sobotę miesiąca ogród jest otwarty dla zwiedzających. Sama oprowadza pani gości?

– Zgadza się.

– I ma pani dla nich ciekawe anegdoty?

Walentyna roześmiała się

– Mam kilka.

– Z dzieciństwa?

– Tak. Też.

– Ojciec był dla pani inspiracją?

– W ogólnym sensie. – Milczała przez chwilę. – Pokazał mi, że warto podążać własną drogą. Zwłaszcza w sztuce.

– Do pani pracowni też można wejść?

– Nie – powiedziała Walentyna ostro, ale zaraz znowu się roześmiała, tym razem z zażenowaniem.

W przeciwieństwie do mnie Walentyna udzielała krótkich, zwięzłych odpowiedzi. Zamiast ciągnąć ją za język, prowadzący skakał z tematu na temat, szukając punktu zaczepienia. Przypomniałam sobie, że ze mną robił podobnie i czułam się wtedy trochę tak, jakby przepytywała mnie policja.

– Słyszałem, że regularnie urządza pani imprezy. Można gdzieś kupić bilety?

– To są małe, prywatne przyjęcia dla zaproszonych gości.

Znowu zaśmiała się nerwowo, zupełnie tak, jak zrobiłabym to ja. U niej mi to nie przeszkadzało. W ogóle nic mi u niej nie przeszkadzało: ani nerwowe śmiechy, ani barwa jej głosu, ani przerwy na zastanowienie, dzięki którym jej wypowiedzi wydawały się bardziej przemyślane.

Przez kolejne dni nie mogłam wyrzucić jej z głowy. Puściłam fragmenty obu odcinków różnym osobom, żeby mogły ocenić podobieństwo.

– Może i macie podobne głosy, ale co z tego? Wiele osób ma – stwierdziła moja siostra.

Inni reagowali tak samo, albo umiarkowanym: „rzeczywiście, to ciekawe”. Nikt nie powiedział: „wow, to niesamowite, co to może oznaczać?”.

A jednak moja fascynacja Walentyną jedynie wzrosła. W czasie gotowania słuchałam w kółko kilku nagrań z radia i kilku podcastów z jej udziałem – wszystkiego, co tylko udało mi się wykopać z sieci. Jej głos wrzynał mi się w mózg. W nocy śniły mi się sceny prosto z jej obrazów.

Zawsze podobały mi się jej prace, ale nigdy wcześniej nie zainteresowałam się nią samą. Nie miałam powodu, nigdy nie miałyśmy okazji się poznać. Teraz, gdy tego zapragnęłam, okazało się to zdumiewająco łatwe. Popytałam znajomych – miałyśmy kilku wspólnych, choć niezbyt bliskich, ktoś znał się z jej ojcem, ktoś organizował jej kiedyś wystawę – i zdobyłam jej namiary.

– Musisz tylko wiedzieć, że ona ostatnio prawie nie wychodzi z domu. Ale może ci się uda.

Udało się.

Zadzwoniłam do niej wczesnym wieczorem, tego samego dnia, w którym dostałam jej numer. Odebrała szybko, może już wcześniej trzymała telefon w ręku. Jej głos brzmiał tak sam jak na nagraniu, a ja starałam się odrzucić od siebie myśl, że rozmawiam sama ze sobą. Wyjaśniłam, że zbieram materiały do książki i chciałabym przeprowadzić z nią wywiad. Stresowałam się przez cały czas, bo było już dla mnie jasne, że poza wąskim kręgiem wybrańców Walentyna jest mało towarzyska i raczej skryta. A jednak ze mną zgodziła się porozmawiać. Dodała nawet, że zna moje książki, co bardzo mnie ucieszyło.

Z perspektywy czasu nie pamiętam, czego dokładnie spodziewałam się po tym spotkaniu, co takiego sobie wyobrażałam. Pamiętam za to, co wyobrażałam sobie przed zaśnięciem, oglądając w telefonie jej obrazy. Niektóre z nich są naprawdę seksowne. Nawet te z obdartymi ze skóry trupami potrafią zaskoczyć odsłoniętą znienacka cipką i od razu zmienia się sposób patrzenia. Przynajmniej ja tak mam.

* * *

Walentyna mieszkała blisko stacji, nie musiałam długo szukać. Minęłam nieczynny warzywniak i budę obklejoną plakatami wyborczymi. Za paczkomatami Allegro skręciłam w lewo i znalazłam się na ładnej, ocienionej drzewami alei pełnej domków jednorodzinnych. Kilka razy sprawdziłam adres w telefonie. Wypatrzyłam bramę z jej numerem, zadzwoniłam i czekałam, patrząc na drzewa rosnące za ogrodzeniem. Ceglany mur skrywał piękny ogród – wiedziałam to z Internetu, bo z ulicy niewiele było widać.

Zawsze lubiłam odwiedzać ludzi w ich domach, przez krótką chwilę zatapiać się w życiu mniej lub bardziej obcych osób. Może dlatego zostałam pisarką. Teraz, czekając, byłam w równej mierze podekscytowana co zdenerwowana. Po co ja tu przyszłam? Nagle cały pomysł wydał mi się głupi. Czy naprawdę zamierzałam o tym napisać? Nie zdążyłam odwrócić się i odejść, bo po drugiej stronie usłyszałam w końcu kroki.

Moment, w którym zobaczyłam Walentynę po raz pierwszy zaskoczył mnie. Otworzyła przede mną furtkę w maseczce na twarzy – nie takiej niebieskiej, chirurgicznej, tylko czarnej, ciasno przylegającej do twarzy. Ubranie też miała czarne, ale luźne, z obszernych rękawów wystawały kościste nadgarstki. Była bardzo chuda. Przywitałyśmy się bez uścisku dłoni ani żadnego innego gestu.

– Chcesz najpierw obejrzeć rzeźby ojca? – Jej głos był przytłumiony przez maseczkę.

– Tak, jasne.

Ogród wyglądał inaczej niż na zdjęciach, był zarośnięty, zaniedbany, wręcz dziki. Czasy świetności miał już za sobą. Trawa porastała chodnik prowadzący w stronę domu, na rabatkach kwiaty i chwasty rosły koło siebie. Spomiędzy krzaków tu i ówdzie wyłaniały się rzeźby, przedstawiające głównie zwierzęta – bestie przyczajone by nas pożreć. Gdy przechodziłyśmy między nimi, Walentyna rzuciła kilka dat i informacji („To moja ulubiona, a to jego praca zaliczeniowa na ASP, lata osiemdziesiąte”) i choć wciąż słabo było ją słychać to zaczęłam się powoli przyzwyczajać. Przyszło mi do głowy, że z tą maską nie chodzi wcale o przesadną ostrożność, że Walentyna jest chora.

– Może ja też powinnam założyć? – spytałam z palcem przy twarzy.

Nad maską zobaczyłam jej uniesione w zdumieniu brwi.

– Nie trzeba.

Zatrzymałyśmy się przy figurze jelenia z porożem przypominającym gałęzie ogromnego drzewa.

– Jako dziecko uwielbiałam się na niego wspinać. Może nawet za bardzo. Kilka razy nieźle się potłukłam.

Jeleń pojawiał się często w jej pracach, w otoczeniu małych dziewczynek, czasem z ludzką twarzą, często w seksualnym kontekście z penisem nie mniej imponującym niż poroże. Figura była go jednak pozbawiona. Dopiero po chwili zauważyłam odłupany kikut.

– Co się stało? – spytałam.

– Ktoś użył go jako stopnia.

– Ty?

– Nie. – Spojrzała w niebo. – Wejdźmy lepiej do środka, zaraz zacznie padać.

Wpuściła mnie do domu przez drzwi tarasowe. W salonie było niemal pusto, nieliczne meble i to, co wzięłam za rzeźby, schowane było pod pokrowcami lub folią.

– Porozmawiajmy na górze, w moim studiu.

Na półce w korytarzu stała kolekcja trolli, tych produkowanych w latach 90tych. Wszystkie były nagie, odróżniały je kolory włosów i bazgroły zrobione flamastrem lub długopisem.

– Też takie miałam – powiedziałam i podeszłam bliżej.

Jeden miał na policzku dorysowane trzecie oko, inny bliznę. Niektórym brakowało włosów – były albo obcięte na krótko, albo nadpalone, jednemu ogień stopił ucho. Wszystkie miały dorysowane flamastrem genitalia.

– Chyba wszyscy się nimi bawiliśmy – odpowiedziała Walentyna. – Ja jestem do swoich beznadziejnie przywiązana.

Weszłyśmy po schodach do dużego, ale zagraconego pomieszczenia. Przez dachowe okna wpadało dużo światła. Pod ścianami ustawione były płótna, w większości zasłonięte. Te skierowane w stronę widza, wyglądały znajomo: pastelowe kolory, nagie ciała, zwierzęta. Potwory.

– To stare rzeczy. Chodź, pokażę ci nad czym pracuję teraz.

* * *

Głowa leżała na boku, uchem do ziemi. Na tle trawy wyglądała jak piłka futbolowa. To skojarzenie podkreślały kolory – trawa była jaskrawozielona a głowa czarno-biała, dopiero naszkicowana ołówkiem. Twarz miała już wszystkie szczegóły: ciemne oczy, pięknie skrojone usta. To była Walentyna. Na jej policzku stała szara myszka z długim ogonem. Miała wydęte policzki, jakby coś chrupała. Przypomniał mi się „Rok 1984” i musiałam się odsunąć.

– Teraz rozumiesz, dlaczego cię tutaj zaprosiłam?

Odruchowo pokiwałam głową, wpatrując się w twarz Walentyny patrzącą na mnie z obrazu i dopiero po chwili dotarło do mnie to, co powiedziała. Jej słowa zabrzmiały dziwnie, bo przecież to ja sama wprosiłam się na tę wizytę. A może tak tylko jej się powiedziało

– Mam nadzieję, że to w porządku? – dodała w formie pytania. – Chyba nie posunęłam się za daleko?

– Przepraszam, nie rozumiem – przyznałam.

– Nie mów, że tego nie widzisz! – Walentyna podeszła bliżej. – To przecież ty!

Zmrużyłam oczy. Twarz miała wydatne usta Walentyny, jej rysy. Było to dla mnie oczywiste. Kilka razy przeniosłam spojrzenie z obrazu na Walentynę, jakbym chciała przewiercić wzrokiem maseczkę. Ona z kolei przyglądała się mnie. Jej twarz kilka centymetrów od mojej.

– Ty naprawdę tego nie widzisz!

– Przykro mi.

– Może to moja wina, chyba nie do końca uchwyciłam twoje rysy.

Nagle podniosła palec do mojej twarzy i zaczęła przesuwać nim tak, jakby chciała ją obrysować: wzdłuż linii włosów, koło uszu, przy ustach, w górę nosa, po łuku brwi, oddając wszystkie krzywizny. Chociaż mnie nie dotknęła, czułam, jakby to zrobiła. Nieznośne łaskotanie rozeszło się po mojej głowie.

– Wzorowałam się na zdjęciu z Internetu. Może zgadniesz, o które chodzi?

Nie odpowiedziałam od razu, bo w ustach zebrało mi się wiadro śliny. Musiałam głośno przełknąć. Walentyna klepnęła się w czoło.

– Jestem beznadziejna. Niczym cię nawet nie poczęstowałam. Napijesz się kawy albo herbaty?

– Może być herbata.

Pod jej nieobecność mogłam lepiej przyjrzeć się pozostałym pracom w tym pokoju. Większość z nich stanowiła wariację obrazu z myszką. Walentyna lubiła w swojej twórczości wracać do tych samych motywów, jakby nie chciała decydować się na jeden tylko sposób przedstawienia, na jedną wersję rzeczywistości. Każdą rzecz można było namalować na tyle różnych sposobów. Czasem myszka wyglądała niewinnie, jak z kreskówki dla dzieci, czasem bardziej złowieszczo, wzbudzając we mnie dreszcz obrzydzenia.

Kolory na obrazach zdawały się szarzeć na moich oczach i dopiero wtedy zauważyłam, że w pokoju zrobiło się ciemno. Deszcz zabębnił o dach. Usłyszałam, że Walentyna wchodzi do pokoju. Odwróciłam się i krzyknęłam.

– Przepraszam, nie chciałam zakradać się za twoimi plecami – powiedziała spokojnie i nawet lekko się uśmiechnęła. A ja nie mogłam przestać gapić się na jej twarz bez maseczki, na dziurę w policzku, przez którą widać było kilka zębów. W końcu zdołałam wydukać parę słów:

– Co się stało?

– Dlaczego pytasz? Tak długo mnie nie było? – Wciąż ten upiorny uśmiech. – Zamyśliłam się i zapomniałam włączyć czajnik, czekałam aż się zagotuje, a on nie był nawet podłączony do kontaktu. Jestem dziś jakaś roztrzepana.

Roześmiała się, jakby nie działo się nic dziwnego. Czy to możliwe, że nie czuła żadnego bólu? Zmroziło mnie, a Walentyna musiała w końcu zareagować na to, że wpatruję się w jej twarz.

– W maseczce się nie napiję – wyjaśniła.

Postawiła tacę z herbatą na stoliku, wzięła do ręki jeden z kubków i podeszła bliżej, a ja zrobiłam krok do tyłu, a potem w bok. Próbowałam ustawić się w taki sposób, żeby widzieć jej nienaruszony profil, ale ona jakby celowo starała się mi to uniemożliwić. Dziura wycelowana była teraz prosto we mnie. Jej różowe, poszarpane brzegi nie przypominały żadnych ust, jakie kiedykolwiek widziałam. Ale spomiędzy nich wystawały zęby – jeden ukruszony – i różowy, szybki język.

– Gdy pierwszy raz zobaczyłam twoje zdjęcie, nie mogłam uwierzyć, jakie jesteśmy podobne – powiedziała Walentyna. – Jak siostry!

Odruchowo złapałam się za policzek, a potem zaczęłam się cofać, aż wpadłam na jakiś mebel. Wtedy odwróciłam się i zaczęłam biec, najpierw przez pokój, potem schodami w dół. Dopadłam drzwi wejściowych. Potknęłam się dopiero w ogrodzie. Padało tak, że ledwie było coś widać, a mimo to czułam na sobie jej wzrok. Może patrzyła z tarasu? Nie odwróciłam się. Na szczęście furtka była otwarta. Wypadłam na ulicę i biegłam dalej, a w butach chlupotała mi woda.

* * *

Następne kilka dni miałam wypełnione po brzegi i pozwalało mi to – przynajmniej czasami – myśleć o czymś innym niż spotkanie z Walentyną.  Jednak czwartego dnia znowu ją zobaczyłam. Siedziałam w domu na czerwonej, skórzanej sofie – ekstrawagancki, impulsywny zakup – i piłam wino, oglądając jednym okiem wiadomości. Gdy miałam już dość polityki, przełączyłam na TVP Kultura, a tam – ona. Udzielała wywiadu dziennikarzowi a jej twarz była piękna, nietknięta. To musi być stary wywiad – pomyślałam, ale wtedy dziennikarz spojrzał w kamerę i powiedział, że otwarta dziś wystawa potrwa do końca października. Plakat za jego plecami wskazywał datę.

Sięgnęłam po listy na stoliku i spomiędzy rachunków za media wyjęłam zaadresowaną ręcznie kopertę. Otworzyłam ją. W środku znajdowało się zaproszenie na wernisaż. Po jego drugiej stronie – zdjęcie „Dziewczyny z myszką na twarzy”. Przyczepiłam je magnesem do lodówki.

Niecałą godzinę później zadzwonił telefon a ja nie musiałam nawet patrzeć na wyświetlacz. Dzwonił długo, ale w końcu odebrałam.

– Liczyłam na to, że przyjdziesz – powiedziała.

– Jestem w drodze.

– Wernisaż już się skończył. Przenosimy się z imprezą do mnie.

– Zaraz będę.

Taksówka przejechała tą samą trasą, którą pokonałam poprzednio: warzywniak, buda, paczkomaty. Nie zanosiło się na deszcz, był ciepły, letni wieczór. Wysiadłam i od razu doleciał do mnie zapach grilla, śmiechy, rozmowy. Furtka była otwarta. Ogród wydawał się teraz jeszcze większy, pewnie przez tłum ludzi, który się po nim kręcił. Starszy mężczyzna – brzuchaty, z gęstą siwą brodą – stał przy elektrycznym grillu.

– Witamy, witamy! – zawołał do mnie.

Wymieniliśmy uprzejmości.

– Co byś zjadła? – Wskazał na grilla. – Mam karkówkę, kaszankę, kiełbaski.

– Nie jestem głodna. – Rozejrzałam się za gospodynią. – Gdzie Walentyna?

– A myślisz, że z czego te kiełbaski? – Zarechotał.

Wokół grilla ustawiło się kilka osób z papierowymi talerzykami. Czekali chyba w kolejce, ale tak, żeby nie było widać, że w niej stoją. Inni kręcili się wokół stołu. Walentyny wśród nich nie było. Nie znałam nikogo poza nią.

– Przepraszam, przepraszam. – Przecisnęłam się w stronę domu.

Na rzeźbie jelenia siedziała teraz jakaś jasnowłosa dziewczyna, jej spódnica zadarta do pasa.

– Chodź do wuja, już on cię pobuja – zawołał mężczyzna stojący najbliżej. Nie zwróciła na niego uwagi i dalej ujeżdżała jelenia.

Tak, jak poprzednio weszłam do domu przez oszklone drzwi tarasowe. Walentyna siedziała samotnie pod ścianą. Z głową opartą na kolanach. Grzywka wybrzuszyła jej się nad czołem. Miała na sobie obszerną, białą sukienkę i – ze swoimi chudymi nogami i ramionami – wyglądała w niej jak mała dziewczynka. Zagubiona, przestraszona. Kucnęłam obok niej.

– Dobrze się czujesz?

Podniosła głowę.

– Odpoczywam.

– Przyszedł tłum ludzi.

– Kiedy byłam dzieckiem, moi rodzice ciągle urządzali takie imprezy…

– W tym domu?

Spojrzała na mnie niezadowolona, że jej przerywam.

– Tak, tutaj. Nawet je lubiłam, mogłam nie spać do późna i kręciłam się między dorosłymi. Zwracali na mnie uwagę tylko na początku, potem już zajmowali się sobą. A ja mogłam ich obserwować do czasu, aż sama miałam dość. Wtedy chowałam się w piwnicy. – Wskazała otwarte drzwi w przeciwległej ścianie, za którymi widać było schody. – Teraz boję się tam chodzić. Uwierzysz, że jestem teraz bardziej strachliwa, niż wtedy, gdy miałam siedem lat?

Byłam w stanie to sobie wyobrazić, jednak tego nie powiedziałam. Nogi zdrętwiały mi od kucania, ale podłoga była pokryta jasnym pyłem, a ja miałam na sobie ciemne spodnie.

– I co robiłaś w tej piwnicy?

– Nasłuchiwałam. Czasami dolatywały do mnie odgłosy przyjęcia. Było tam takie małe okienko. Później je zamurowano, nie pamiętam dlaczego. Może chodziło o szczury. A poza tym bawiłam się swoimi trollami, odgrywałam scenki, które obserwowałam wcześniej, kopiowałam zachowania tych ludzi. A czasem było odwrotnie, miałam wrażenie, że to ja nimi steruję, że powtarzają to, co robię ze swoimi trollami. Głosy zza okna to potwierdzały.

Zachwiałam się i żeby utrzymać równowagę oparłam dłonie na jej kolanach – były bardzo ciepłe. Spojrzała mi w oczy.

– Nigdy nikomu nie opowiadałam o tym, jak bardzo czułam się wtedy samotna. To pragnienie, żeby się otworzyć, to ty je we mnie wywołujesz.

A więc chciała mi się zwierzać. Przysunęłam się bliżej. Miałam wrażenie, że na jej twarzy pojawiła się jakaś szrama, jak wyblakła blizna. Może to brud, pomyślałam, może dotknęła ręką podłogi a potem przejechała nią po policzku.

Walentyna spojrzała w stronę oszklonych drzwi, za szybę.

– Zaraz się zacznie.

– Co?

– To co zawsze.

Na dworze pociemniało, a rozwieszone na gałęziach czerwone lampiony sprawiły, że drzewa wyglądały jak gdyby stanęły w ogniu. Wzmogły się odgłosy przyjęcia, zdawało się teraz, że było tam dwa razy więcej ludzi. Po tarasie przemknął cień. Potem ktoś podszedł do szyby i przyłożył do niej twarz osłoniętą daszkiem dłoni. Walentyna szybko pociągnęła mnie pod ścianę. Teraz na pewno ubrudziłam sobie kolana, ale w mroku nie widziałam już dobrze. Postać na tarasie zniknęła, ale niedaleko rozległy się piski i krzyki, ciężko było powiedzieć czy to był strach czy śmiech. Pomyślałam, że powinnyśmy sprawdzić.

– Może ktoś potrzebuje pomocy?

– Zamknij drzwi.

– Co?

– Szybko! Przesuń klamkę tak, żeby nie dało się otworzyć z zewnątrz.

Nie zareagowałam wystarczająco szybko, więc Walentyna sama wstała i podeszła do drzwi prowadzących na taras. Zamknęła je. Potem wróciła, złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę przeciwległej ściany – tam, gdzie znajdowały się drzwi do piwnicy. Stałyśmy tak blisko siebie, twarz przy twarzy, noga przy nodze.

Na tarasie pojawiły się kolejne cienie. Rozległo się walenie w szybę. Walentyna popchnęła mnie w stronę schodów tak gwałtownie, że jedynie w ostatniej chwili udało mi się złapać poręczy.

– Co ty wyprawiasz?

– Czekaj na dole.

Zatrzasnęła za sobą drzwi. Nie było sensu w nie walić ani stać na schodach, więc ostrożnie zeszłam na sam dół. Piwnica była uprzątnięta, zapach stęchlizny ledwie wyczuwalny. Wbrew temu, co opowiadała Walentyna, okienko nie było zamurowane. Nie było w nim nawet szyby, dzięki czemu dolatywało tutaj zarówno świeże powietrze, jak i cały hałas z ogrodu. Odgoniłam od siebie myśl o szczurach i usiadłam na odwróconym do góry dnem wiadrze. Zastanawiałam się, jak szybko zaczną mnie szukać, kiedy ktoś zorientuje się, że mnie nie ma. Na pewno nie od razu, do znajomych i rodziny dzwoniłam średnio raz w miesiącu. Ale w końcu przecież pojawię się na liście osób zaginionych, a pod moim zdjęciem informacja: oczy – szare, wzrost – sto siedemdziesiąt centymetrów, znaki szczególne – znamię na twarzy. Pomyślałam o zaproszeniu, które przyczepiłam magnesem do lodówki. Na pewno ktoś zwróci na to uwagę. Czy będzie już wtedy za późno? Hałasy nasilały się, a ja nie mogłam uwierzyć, że nikt z sąsiadów nie wezwał jeszcze policji.

Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy w końcu usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Walentyna zeszła po schodach. Zobaczyłam najpierw jej nogi, potem sukienkę. Bałam się spojrzeć na jej twarz. Wstałam i cofnęłam się w stronę ściany. Oparłam o nią plecy i zamknęłam oczy. Walentyna podeszła bliżej. Przylgnęłyśmy do siebie. Znowu czułam jej ciało koło swojego, kolano oparte na moim udzie. Byłyśmy niemal złączone głowami. Jej oddech łaskotał mnie w twarz. Przyłożyłam dłoń do policzka. Dotknęłam twardych zębów i bolących, wysuszonych dziąseł tam, gdzie nie powinnam była ich dotykać. Krzyknęłam zaskoczona. Walentyna uciszyła mnie kładąc mi palec na ustach, ale nie wyglądała na zdenerwowaną.

– Wiedziałam, że też to czujesz – powiedziała.

– Co?

– Pragnienie…

– By się otworzyć. – W miarę, jak zaczynałam rozumieć, strach rozlewał się po moim ciele.

Pogłaskała mnie po policzku i jej palce od razu wślizgnęły się do dziury, przesuwała nimi po moich zębach. Krzyki na przyjęciu zmieszały się z eksplozją w mojej głowie.

– Nie bój się – wyszeptała mi do ucha – nic z tego nie dzieje się naprawdę.

I wtedy dopiero się przestraszyłam. I zrozumiałam, że wszystko dzieje się naprawdę i bardziej prawdziwie już nie będzie.

Klaudia Ambroziak – absolwentka filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i kognitywistyki na Uniwersytecie Amsterdamskim. W Londynie obroniła doktorat. Pracowała w instytutach naukowych w Holandii i Wielkiej Brytanii, i jako data scientist w branży informatycznej. Obecnie mieszka w Edynburgu.

Kinga Skwira – redakcja