
Justyna Hrycyk – opowiadanie
Smażyła ją w każdy piątek, wracałam po szkole i już przed klatką czułam: skończyła pracę wcześniej, smaży flądry. Nie była kuchenną wirtuozką, ale niezaprzeczalnie była kobietą znad Bałyku: potrafiła oczyścić, wypanierować i wrzucić do wrzącego oleju rybie truchło. Flądrę upodobała sobie szczególnie, nie miałam czasu ani ochoty zastanawiać się, czemu, mimo to od czasu do czasu to robiłam. Nigdy specjalnie nie zważała na cenę, miała natomiast pewien rodzaj upodobania do brzydoty; pociągały ją rzeczy, których nikt inny by nie wybrał, które mimo swej nieciekawej powierzchowności działały fenomenalnie. To ją ciekawiło. Lubiła też, gdy wszystko do siebie przylegało, gdy nic nie odstawało, jak płaska ryba przyklejona tłuszczem do talerza. Ideał na wyciągnięcie ręki, wystarczy wbić widelec.
Smażyła ją na odrapanej, powyginanej patelni z wytartą rączką, starszej niż najstarszy rybacki kuter w naszej gminie, starszej niż idea panierki i oleju. Nigdy nie była domyta, kawałki pożartych tygodnie temu flądr przyklejały się do świeżych tusz, tłuszcz skwierczał, spajając gorejące białka odległych pokoleń. Coś tam się zawsze przypalało, jakiś odprysk teflonu czy żeliwa, czy co to tam było za tworzywo, ciężko stwierdzić, jakiś kawałek jajka i bułki tartej, jakaś nieoczyszczona łuska. Wchłaniałam ten zapach, siedząc przy kuchennym stole i odrabiając polski, robiłam przerwy między zapisywaniem czarnym długopisem trudnych słów jak „rzeżucha” i „gżegżółka” tylko po to, by przymknąć oczy i wciągnąć do płuc opary obiadowego dania na miarę jej możliwości, mojego ideału. Rogi zeszytu zwijały się od kłębów skroplonej pary, akroleiny i innych abominacji bezczeszczonej tablicy Mendelejewa, nie dbałam jednak o to. Robiłam błąd w jakimś słowie, ona gasiła palnik i krzyczała „obiad”.
Jadałyśmy zwykle przed telewizorem, siadałyśmy na zmechaconej pomarańczowej kanapie w kolorze jej włosów. Włosy były długie, pachniały rybim tłuszczem, pamiętam, że pięknie lśniły w słońcu wpadającym przez poliestrowe transparentne zasłony, też pomarańczowe. Cała była pomarańczowa jak te dni, jak tłuszcz z flądry zabarwiony wegetą, kochałam ten kolor, też chciałam taka być, jak te włosy: długa, lśniąca i niezatapialna. Płaska jak ryba, przylegać do kanapy, słuchać Ewy Drzyzgi lewym uchem zwróconym w stronę ekranu, a prawym uchem jej, żującej z otwartą buzią, rzucającej niewyraźne „ja pierdole” w stronę gotycko ubranej nastolatki narzekającej na negatywny stosunek jej matki do długich czarnych tipsów. Kiwałam głową, ja nigdy taka nie będę, myślałam, ja tylko chcę być jak ona, chcę ludziom brzuchy rozcinać, a potem rozcinać i smażyć flądry i oglądać TVN. Tak naprawdę chciałam być wielką malarką, malować flądry. Ale to już inna historia.
Moje młodsze siostry nie lubiły flądry, kręciły na nią nosem, mówiąc: fu, to śmierdzi, to jest brzydkie, daj nam spokój. Nie rozumiałam ich, ale już wtedy to czułam: mam po niej najwięcej, upodobanie do pożywnej brzydoty, kształt uszu i ust, pomarańczowe piegi. One nie chciały, tak bardzo próbowały wyzwolić się ze spuścizny rybich oparów, już w przedszkolu stawały okoniem między nią a flądrą. Jednak ona była twarda. „Będzie flądra”, mówiła w każdy piątek i zawsze była flądra, nikt nie mógł nic z tym zrobić, nie miałyśmy nic do gadania. Siostry jadły więc same ziemniaki z kiszoną, ewentualnie najbielsze kawałki mięsa z samego środka, niedotykające skóry, szkieletu i pomarańczowego. Ja lubiłam rozszarpywać flądrę palcami, maczać słoną pomarańczową skórę w majonezie i pakować do ust. Patrzały na to z mieszaniną wstrętu i fascynacji, krzywiąc swoje małe twarzyczki otoczone białymi, kręconymi włoskami, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk. Ja oblizywałam palce, po czym nawijałam na nie kosmyki moich smoliście czarnych włosów, próbując uformować je w idealne sprężynki. Nigdy się nie udało, ale przynajmniej lśniły i pachniały rybą. W pewnym stopniu mnie to satysfakcjonowało.
Justyna Hrycyk – (1997) mieszka, studiuje, pracuje, pedałuje, pisze i piecze torty. Do tej pory publikowała swoje teksty w „Helikopterze”, „Tlenie literackim”, magazynie internetowym „Szajn” oraz na łamach „WydawnictwaJ”. Ulubiony cytat: „Wszystko wszędzie naraz”. Głównie (lecz bez wyłączności) we Wrocławiu.
Marta Basak ilustratorka i graficzka, absolwentka warszawskiej ASP z dyplomem z ilustracji i malarstwa. Rysowała m.in. dla magazynów „Ruch Muzyczny”, „Wizje”, „Kontakt” i „Mały Format”. Od prawie trzech lat mieszka we Francji, gdzie projektuje dla Instytutu Polskiego w Paryżu.