
Echo Palonek Kozdęba – opowiadanie
Słonko
1.
Chyba ominęło mnie coś ważnego.
Pomarszczone ręce sięgały raz po raz po coś na ziemi. Rozcierały w palcach suche grudki i błądziły między sterczącymi pozostałościami łąki. Rośliny zwracały się błagalnie ku niebu, ku słońcu lub czołgały się zgarbione i wychudzone. Stare dłonie zrywały niektóre z nich. Wtórowały im młodsze, które odwzorowywały ich ruchy w pełnym skupienia milczeniu. Łąka wyglądała jak łysy placek w rzednącej czuprynie lasu. Ziemia pachniała sianem. Stare ręce oparły się na biodrach, ciało wyprostowało, a oczy przeczesały niebo w poszukiwaniu chmur (jednolita niebieskość połykała wszystko, co na górze), chowając się pod zmrużonymi powiekami.
Głęboki wdech i suchy kaszel zmęczonych płuc. Słowa przedzierały się przez zmęczone korytarze. Większość ginęła po drodze. Tylko krótkie „idziemy, słonko?” zawisło w powietrzu, czekając na potwierdzenie małej postaci. Kiwanie głową. Bezsłowny odwrót. Towarzyszył im tylko szelest deptanych pędów — ucichł jęk wiatru, zgasł szum lasu, ptaki oszczędzały energię. W oddali szczekał czyjś uwiązany na łańcuchu pies. Wydawał z siebie serie krótkich wrzasków, aż także się zmęczył. Został tylko świszczący oddech, który obijał się o ściany starej tchawicy. Zostało ciche nucenie obok — małe usta układały się w słowa przedszkolnej piosenki. Uśmiech; dwa głosy; jeden cichy i niepewny, drugi zachrypnięty, wyciągający kolejne zwrotki z czeluści pamięci.
— Trzeba jeszcze do studni — padło stwierdzenie. Albo prośba.
Krótkie nogi poniosły małe ciało w kierunku wiszącego na sznurze wiaderka. Z pluskiem wpadło do chowającej się na samym dnie płytkiej wody, po czym zaczęło mozolną wędrówkę wspomaganą kołowrotkiem. Cztery ręce pomagały mu w ponownych narodzinach. Cztery ręce niosły je, kiedy wydostało się na powierzchnię, pełne i ciężkie.
— Buty zmoczyłaś.
Śmiech, skrzekliwy dźwięk. W środku, w ciele, coś rzęziło jak odległe echo burzy.
Wiaderko trafiło na stół. Starsze, zgarbione ciało podreptało w stronę worka z ziemniakami. Dłonie, manipulując nożem, obrały więcej niż zwykle.
(Opowiedziałam ci to tak, jak pamiętałam. Mówiłeś, że odwlekam. Ale nie rozumiałeś, że wszystko miało tam znaczenie. Rezonował nim każdy szczegół. Nie mogłam opowiedzieć tego inaczej — nic nie mogło lepiej wypełnić ograniczonej pamięci.)
Obrała więcej ziemniaków niż zwykle. Przezornie. Małe stworzenie obserwowało jej ruchy. Dzieliło uwagę między nią a okno, za którym dostrzegło jakiś ruch. Coś wyszło z lasu i pomknęło w stronę miasta. Dziecko nie zauważyło sylwetki — tylko ruch, o ułamek sekundy za późno. Na ustach zamarły słowa „patrz”. Babcia obierała ziemniaki w pośpiechu, z niezwykłą sprawnością. Gonił ją czas. Kolejna ucieczka przeszła niezauważona. Coś wyleciało spomiędzy drzew jak duch i zostawiło po sobie tylko drżące od obecności powietrze; pustkę tam, gdzie ciszę przeciął pęd.
— Wyłącz, jeślibym nie zauważyła — babcia wskazała na garnek z gotującymi się ziemniakami. Wzięła miotłę i zaczęła zamiatać z werwą. Wszystko wymiatała na zewnątrz przez otwarte drzwi. Powietrze wydawało się ciężkie; gęstniało; oddech przychodził z trudem, a temperatura nie spadała. Dziewczynka czuła lepkość na skórze. Coś owijało się wokół niej, coś chciało zamieszkać w małym domku, w którym ledwo mieściły się we dwie, kiedy spędzała tam wakacje. Coś wpełzło do środka; węszyło. Zerwał się ciepły wiatr. Wpadł przez otwarte na oścież drzwi, zmierzwił włosy babci. Zawsze nosiła ciasno związany kok. Teraz kilka kosmyków uciekło ze zwykle perfekcyjnej konstrukcji, ale wydawało się tego, że tego nie zauważa. Skończyła zamiatać. Zamknęła drzwi. Dom skrzypiał pod wpływem szamoczącego się na zewnątrz wiatru. Ściany jęczały w lamencie w tylko sobie znanym języku. Babcia zagotowała wodę i zalała wrzątkiem melisę. Usiadła z kubkiem na łóżku, nad którym pod sufitem wisiał świeży wrotycz. Popijała małymi, szybkimi łykami, jakby bała się, że nie zdąży. Nie powiedziała, dokąd się spieszy i na co czeka. Kiedy skończyła swój ulubiony napar, położyła się jak do codziennej drzemki. Zamknęła oczy. Jej oddech zwolnił. Gorąc sączył się do środka przez samotne, nieszczelne okno.
(Miałeś rację — kiedy ci to opowiadałam, odwlekałam to, co stało się później. Musiałam to sobie poukładać. Nie wyszło.)
Babcia leżała, a jej klatka piersiowa unosiła się z trudem i opadała jak dziurawy miech. Na zewnątrz poszarzało i przysięgam, że na tym bezchmurnym niebie, pod tym bezlitosnym słońcem, zaczęły się zbierać chmury, ciężkie od deszczu, który na coś czekał. Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot. Babcia, zdawało się, nie zauważała zmiany. Dziewczynka zabrała pusty kubek i zaniosła go do zlewu — cicho, na palcach, żeby nie zakłócać świszczącego oddechu, z którym leżące ciało jeszcze walczyło. Wiatr szeleścił w nieszczelnych ścianach; wołał kogoś, odbijał się od przeszkód. Dziewczynka próbowała wsłuchać się w słowa, ale znikały, zanim powietrze przepłynęło przez usta domu.
Babcia westchnęła przez sen. Dziecko podeszło do niej. Drobne ciało drżało. Zmarszczyła pokryte bruzdami czoło. Po omacku znalazła rękę dziewczynki i ścisnęła ją mocno — na tyle mocno, na ile pozwalały jej stare stawy. Maszyneria ręki wykonała ostatni gest. Powieki podniosły się, a niewidzące oczy zaczęły błądzić po pomieszczeniu, które przez osiemdziesiąt lat poznały na wylot. Zatrzymały się na wnuczce. Babcia zamrugała kilka razy, jakby próbowała wyostrzyć obraz; sięgnęła raz jeszcze po dłoń dziecka i wydobyła z siebie ciężkie westchnienie, wraz z którym z płuc uleciały ostatnie pokłady powietrza. Luźna ręka opadła. Celowała teraz w podłogę. Babcia zdążyła zamknąć oczy. Rozchyliła usta. Jej twarz, dotąd napięta, rozluźniła się.
Babcia umarła przed burzą. Dziewczynka siedziała przy niej przez chwilę. Kiedy ci to opowiadałam, próbowałam opisać, o czym myślała — o czym myślałam — ale nie potrafiłam. Może to jeden z tych momentów, w których nie myśli się o niczym.
Dziewczynce zniknęło gdzieś kilka godzin. Może zegar się zepsuł. Może słońce zaczęło zachodzić z czystej złośliwości. Babcia umarła i czas ruszył; zostawił dziecko w tyle. Czuła, jak przepływa obok niej. Nie mogła go złapać. Za oknem na suchą ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Przysięgam, dopiero wtedy. Wyschnięte rośliny nie wiedziały, jak zareagować. Zapomniały podczas letniej suszy, co znaczy ulewa. Chmury, przybyłe znikąd, zasłoniły całe niebo. Poszarzało. Ciepły wiatr nie niósł ani odrobiny chłodu. Dziewczynka podeszła do okna i tym razem zobaczyła, co uciekało z lasu: zwierzęta, rozproszone, pojedynczo, pojawiały się na skraju łysej łąki i pędziły przed siebie, w kierunku zabudowań; biegły zygzakiem, nierówno, zatrzymywały się i ruszały, przebierały niespokojnie nogami i pruły dalej przez gęstniejącą ścianę deszczu, choć dziewczynka nie zauważyła niczego, co mogłoby je gonić, co podążało powoli ze środka lasu, zza lasu, znad rzeki, z jeszcze odleglejszych terenów fabrycznych, z sąsiedniego miasta, a może znikąd, może zwierzęta uciekały przed niczym — może wcale nie uciekały i tylko deszcz sprawił, że widziała ich sylwetki w chwiejących się pod ciężarem kropel roślinach. Dopiero kiedy ciemność zapadła całkowicie, dziewczynka oderwała się od okna i sięgnęła po telefon.
— Babcia umarła — powiedziała i nie słuchała odpowiedzi.
Babcia umarła w odpowiednim momencie, jakby zaplanowała to już dawno, znając przyszłość co do dnia. Umarła, a następnego dnia rzeka, wylewając się z koryt, wyrzuciła na brzeg setki, a może tysiące martwych ryb. Smród popełznął aż do miasta. Rzeka wypluła swoją zawartość i wróciła do dawnego koryta, choć teraz nikt nie mógł się do niej zbliżać. Rodzice powiedzieli dziewczynce o skażeniu i pytali, czy poszła nad rzekę, kiedy odwiedzała ostatnio babcię — ale dziewczynka myślała tylko o tym, skąd babcia wiedziała, kiedy umrzeć.
2.
Opowiedziałam ci to, kiedy siedzieliśmy na balkonie, w żarze nierozpoznawalnego listopada, i czuliśmy na skórach trzydzieści dwa stopnie, wpuszczaliśmy je do środka, by mieszały się z myślą, że lato wciąż trwa, że wakacje się nie skończyły; i siedzieliśmy na balkonie, milcząc, pamiętam milczenie, i każda sekunda sprawiała, że odpływałeś dalej. Wtedy zaczęłam opowiadać. Trzymałam w dłoniach papierowy kwiatek, nie pamiętam, jaką rzeczywistą roślinę miał przedstawiać, i skubałam jego brzegi. Nasz balkon pokrywały tony kolorowego papieru; zwisał nawet ze sznurków na pranie, bo pranie rozwieszaliśmy na rozkładanym stelażu w środku, bo tak łatwiej. Zamiast schnących ubrań na balkonie wyrosły sztuczne rośliny, rozprzestrzeniły się jak zaraza i każdy mógł rozpoznać nasze mieszkanie z daleka. Jaśniało jak jaskrawa latarnia morska. Lubiłam do niego wracać, kiedy wciąż — przez chwilę — mieszkało w nim życie, nawet jeśli żaden prawdziwy kwiat nie chciał istnieć w tej przestrzeni, a każdy liść więdnął, gdy tylko uformowała go licha łodyżka stercząca jak antena, która odbiera od lat nienadawany już sygnał, usycha w radiowej ciszy, łamie się pod ciężarem milczenia, w specjalnej ziemi, ze specjalnym nawozem, podlewanej regularnie, kiedy obsesyjnie próbowałam zachować coś delikatnego, coś bezbronnego, w gorącu wysuszającym nawet mnie, nas, nasze rozmowy. Często prowadziłam je jednostronnie, a ty słuchałeś albo udawałeś, że słuchasz, jak wtedy na balkonie, choć wiedziałam, że nie mogę konkurować z twoimi własnymi myślami i snujesz plany, które mogą mnie nie uwzględniać, bo istnieją ważniejsze rzeczy niż my — i ja ci wierzyłam, zgadzałam się z tobą za każdym razem, kiedy to mówiłeś.
Myślałam o babci. O tym, że wiedziała więcej, niż mówiła. Czuła więcej niż pokazywała. Jak drzewo. Umarła, gdy dzikie rzeki jeszcze istniały; w ich ostatni dzień, w który nagły deszcz wydobył to, co musiało trawić dno od miesięcy. Może rozprzestrzeniało się dalej, zatruwając korzenie drzew, łysą łąkę, nas. Myślałam o tym, że leży na nas odpowiedzialność za to, co niszczymy. Którą część zniszczyłam ja?
Opowiadałam o babci, a ty myślałeś o nadchodzącym proteście. Kolejne drzewa miały upaść, kolejne promienie dotknąć ziemi, lato rozszerzyć swoje trwanie o kolejny listopad, grudzień, styczeń, nigdy się nie skończyć, trwać wiecznie, jak w dziecięcych marzeniach o wakacjach obrastających w miesiące i nienadchodzącej szkole. W wakacje, w które umarła babcia i zabrała swoją wiedzę do grobu, wiedzę, o którą nawet jej nie podejrzewałam, modliłam się o jesień, wrzesień, ciemność, deszcz, żeby zmył to, co rozlało się po brzegach rzeki i popełzło do miasta, do gazet i telewizji, do szybszego od nich internetu i zagnieździło się w słowach, pod językami, w pytaniach „jak to się stało?”, jakby wszyscy zdecydowali się nie wiedzieć, poza babcią, która uznała, że nie chce poznać dalszego ciągu i jej czas nadszedł.
— Co wiedziała, czego ja nie wiem? — powiedziałam wtedy na balkonie, w naszym małym, ciasnym mieszkaniu z ogrodem z papieru, który nie potrzebował coraz rzadszej wody, z meblami po poprzednich, martwych właścicielach (dwa zawały w jednym lipcu), z naszymi książkami (pamiętasz, jak czytałeś mi na głos?). Liczyłam, że między wierszami znajdę odpowiedź na pytanie, które zostawiła babcia, umierając jak roślina w zmieniającej się ziemi. Chciałabym, żebyś znów mi poczytał. Miałeś taki ładny głos. Ale najczęściej to ja opowiadałam, wciąż to samo, wciąż nie rozumiejąc niczego — i musiałam doprowadzać cię tym do szału, nawet przy twojej drzewnej cierpliwości, a ty słuchałeś, choć nigdy nie potrafiłeś mi odpowiedzieć.
I budowaliśmy razem to mieszkanie. My i słońce, które wpadało przez oklejone papierem szyby — oklejone, żeby na chwilę zamknąć nas w naszym małym świecie, bez morza betonu na zewnątrz, bez szeleszczącego pod stopami siana niegdyś zielonej trawy, bez ciszy rozpychającej się między szumem samochodowych kół i silników a odgłosami codzienności sąsiadów żyjących gdzieś w oddali, w innym małym świecie. Okleiłam okna — wszystkie okna — kolorowym papierem, a żar listopada próbował go zdrapać, wleźć do środka, zająć miejsce obok nas, jeść z nami i kochać się z nami, by potem wysuszyć nasze ciała i pozostawić je zaklęte wiecznie w tej samej pozycji, jakby przykrył nas konserwujący wulkaniczny popiół, ciepłe, śmiertelne schronienie w rozgrzanym świecie. Okleiłam okna papierem i zachód wyglądał magicznie, jak pokaz świateł tylko dla nas. Za oknem kończył się dzień, zostawiając ziemię wciąż nagrzaną. Jego resztki wpadały do środka; skrawki, niedopałki. Mieszały się z naszymi ciepłymi oddechami i próbami schłodzenia się, kiedy siedzieliśmy w wannie pełnej lodu i próbowaliśmy nie myśleć, że trzeba z niej wyjść. Nie wykonywaliśmy gwałtownych ruchów, żeby nie generować ciepła, żeby nic nie ważyć — nie ciążyć rozpalonemu ciału pod nami, porośniętemu osiedlami, ulicami i rzednącymi lasami, przecinanemu brudnymi, martwymi rzekami pachnącymi jak śmierć, jak martwe ryby, jak padające masowo ptaki, jak ludzie próbujący przekroczyć granicę kilkaset kilometrów stąd, których kawałki wciąż wiszą na koncertinie, a bagna wspominają jęki chorych i tonących, myślących o wodzie, tak jak ja myślałam o wodzie, o tym, że nie chcę z niej wychodzić, nie chcę wracać do życia i mieszkania, którego okna oblepiłam kolorowymi kartkami, żeby zmniejszyć świat, zamknąć go na zewnątrz i nie zastanawiać się nad tym, dlaczego babcia wybrała ostatnie chwile istnienia dzikich rzek na moment swojej śmierci, choć mogła żyć jeszcze kilka lat. Nic jej nie dolegało. Mi też nic nie dolegało. Świat płonął wokół mnie, a mi nic nie dolegało, jakbym przetrwała jako wstydliwy relikt poprzednich czasów, który uniemożliwia nowym pełne narodzenie się. Nic mi nie dolegało i to budziło lęk — mówiłam ci o tym, kiedy woda z roztopionym lodem zniknęła w odpływie i pomagaliśmy sobie wytrzeć się z jej pozostałości. Ciepło wracało, zajmowało swoje miejsce. Powiedziałam, że czuję się dobrze. Brzmiało jak obelga wymierzona w nikogo w szczególności — w to, co gasło właśnie za oknami oklejonymi kolorowym papierem, który wisiał tam, żeby zasłonić nas przed okiem czegoś większego i pustego, nieobecnego, martwego i rozkładającego się powoli. Tu nie mogło nas dosięgnąć, tu w naszym domu, tak naprawdę nie naszym, wynajętym, pochłaniającym większość naszych dochodów, który jednak kochaliśmy i pielęgnowaliśmy, i kładliśmy się w nim spać każdej nocy.
Zbliżyłam głowę do twojego karku. Leżałeś na boku, plecami do mnie. Mogłam powąchać twoje włosy, twoje myśli i plany, o których mówiłeś tylko oględnie. Kołdra została pod nami. Przykrył nas gorąc zza okien oklejonych kolorowym papierem, teraz czarnych, wpuszczających jedynie noc i ciepło, którego ziemia, chodniki i ściany pozbywały się jak długo wstrzymywanego oddechu. Leżeliśmy w milczeniu, bo nie miałam już słów. Znalazłeś w ciemności moją gorącą dłoń i ścisnąłeś ją mocno. Splotłeś swoje palce z moimi. Poczułam, że się ze mną żegnasz, choć pożegnanie dopiero kiełkuje; jeszcze nie obrosło w zdania, jeszcze możesz o nim nie wiedzieć, ale ja wiedziałam, i jego chłód towarzyszył mi do późna. Już dawno zasnąłeś, a ja wciąż patrzyłam na twój kark, plecy, ramiona, krótkie, pachnące szamponem włosy. Zastanawiałam się, czy mi powiesz, kiedy przyjdzie czas. Czy znów przegapię wezwanie do zejścia ze sceny.
3.
Myślałam o tym, kiedy wracałam z wycieczki do Czech. Wycieczka — nie umawialiśmy się, że tak to nazwiemy. Wyszło samo, zsunęło się z języków z łatwością i przykryło to, o czym nie chcieliśmy rozmawiać, bo decyzję podjęliśmy dawno temu; chciałabym powiedzieć, że w innym życiu, ale nie mówiłabym prawdy. Pojechałam sama. Wracałam w ciasnym, rozgrzanym przedziale, przy brudnej szybie, której plamy nachodziły na zmieniający się krajobraz. Rejestrowałam tylko rozmyte kolory, bez szczegółów, bo myślałam o czymś innym, o tamtej nocy i wannie z lodem wyciąganym z plastikowych tacek z zamrażarki — i o cieple, które wróciło zbyt szybko, gdy cię objęłam, a ty odwróciłeś się w moją stronę i uśmiechnąłeś do jakiegoś rodzącego się snu. Jechałam pociągiem w upale — tylko upał pamiętam, odkąd śnieg nie pada — i zastanawiałam się, jak ci powiedzieć, że przez chwilę, przez kilka minut, chciałam je zatrzymać. Nie wiedziałam, czy udałoby mi się wypowiedzieć to na głos: przez kilka minut w poczekalni, wśród nieznajomych Czechów, chciałam zostać matką i wyjść z potencjałem człowieka w środku, pójść na stację i zapomnieć o tym, że nie mogę, że to nie czas, że słońce pali z góry, a wody czasami brakuje. Chciałam zapomnieć o ciasnocie naszego wspólnego domu. I zapomniałam, na sekundę, kilka. Wstałam, a w tamtym momencie padło moje nazwisko, trochę przekręcone, przefiltrowane przez czeską wymowę. Teraz wiem, że nie chciałam wychodzić, nie wahałam się, nie uwierzyłam nagle tym, którzy stoją z banerami przedstawiającymi czyjeś wyobrażenie martwych płodów. Po prostu przez chwilę zgubiłam się w myśli o innym świecie, o domu, który moglibyśmy w nim stworzyć, zbudować coś, co się nie rozpadnie, bezpieczną konstrukcję z dala od żółknących wiosną liści, pustynniejących łąk, ogrodów i rozrastających się ulic tyjących o kolejne pasma, które mogą zabrać nas daleko stąd, gdzie nic się jednak nie zmienia, a wojna wciąż nadchodzi i nadchodzi — i jechałam pociągiem, myśląc o tym, jak ci powiem, że poczułam się zmęczona, słaba, jak ruina domku babci, który stoi nadal pod lasem, choć nikt w nim nie zamieszka, bo ściany przegniły i grożą upadkiem, chwieją się, ledwie stoją, kiedy wieje wiatr, a deski podłogi zawilgły od wpadającego przez nieszczelne okna rzadkiego deszczu, który zamiast westchnięcia ulgi przynosi jęk niepokoju i fałszywą nadzieję, kiedy ściany i drzwi puchną od wilgoci, a później schną przez tygodnie, miesiące, tracąc kształt. Jak ktoś mógłby tam zamieszkać? Dom czeka na rozbiórkę, która nie nadchodzi, bo wszyscy o nim zapomnieli, może poza kierowcami samochodów jadących po pociągniętej obok ulicy.
Jechałam pociągiem i zastanawiałam się, jak ci powiem, że chcę spać, chcę się położyć na wiele dni, z tą samą pewnością, z którą babcia położyła się, by nigdy nie wstać. Ale nie chcę umierać. Chcę obudzić się tam, gdzie mogę oddychać.
Wysiadłam z pociągu i nie czekałeś na mnie. Poszłam do naszego domu na nogach. Z daleka widziałam okna oklejone kolorowym papierem. Patrzyły na mnie wesoło. Uśmiechnęłam się do nich. Przynajmniej tyle zbudowaliśmy. Weszłam po schodach zlana potem. Wciąż trochę kręciło mi się w głowie. Przekroczyłam próg mieszkania. Nie zastałam cię w środku. Zawołałam twoje imię w kierunku pustki, tak dla pewności. Usiadłam na krawędzi łóżka. Zniknęły banery, które razem przygotowywaliśmy. Hasła wypisane wielkimi literami. Hasła, które mieliśmy krzyczeć dziś razem, na rynku i na ulicach, zdzierając sobie gardła o palące, szorstkie słońce. Mieliśmy o coś prosić, nie pamiętam o co, błagać, żądać, grozić, stać w cieple i smogu, blokować drogi i bębnić w bębny, żeby ktoś nas usłyszał, zauważył, żeby nasze dzieci — jakie dzieci; nikt po nas nie nadejdzie — nie musiały już krzyczeć.
Siedziałam na naszym łóżku bez ciebie, w pustym mieszkaniu, aż znikąd nadszedł sen, gorący, spocony sen. I położyłam się na pościeli nagrzanej sączącym się przez odsłonięte okno słońcem. Zasnęłam; miałam ciężkie sny. Powtarzały się w koło, wisiały nade mną jak groźby wieczności. Kiedy się obudziłam, moje dłonie ściskały pomiętą kołdrę, na której odcisnął się kształt mojej sylwetki. Słońce zaszło. Mieszkanie, nasz dom, pogrążyło się w ciemności. Stało puste. Bez ciebie. Podniosłam się i ruszyłam przez pokoje, które powiększyły się i wydłużyły, mieszcząc echo nieobecności. Przejście przez wszystkie pomieszczenia zajmuje chwilę, może minutę, dwie, ale czułam, że idę całą wieczność i wciąż nie docieram do domu, nie mogę oddychać gęstym, smolistym powietrzem, które nie wchodzi do płuc, organizm je odrzuca, odcina się, gaśnie i ciało siada na podłodze. Dotknęłam zimnych płytek. Kręciło mi się w głowie. Postanowiłam wyjść, uciec, ubrać buty, nie zabierać ze sobą niczego, po prostu wyjść i nie zawracać, nie oglądać się na szyby oklejone kolorowym papierem jak gąszczem bezwartościowych amuletów i zostawić ciszę za sobą, dołączyć do ludzi krzyczących na ulicy. Słyszałam ich, was, ciebie pośród tysięcy głosów. Mieliśmy pójść tam razem i pokazać, że jeszcze istniejemy; nie odejdziemy w ciszy. Słyszałam ludzi zza okna, słyszałam na schodach, słyszałam na chodniku prowadzącym mnie poza osiedle, poza kolejne kręgi miasta, przez ulice, które zdążyły opustoszeć, jakby po twoim przejściu nie zostało nic, nawet wspomnienie tego, o co błagałeś powietrze. Historia nie patrzyła i szłam po twoich bezśladach przez ciche miasto, zbyt ciche, istniejące tylko tam, gdzie wołanie, blokady dróg, transparenty przypominały o tym, że ktoś jeszcze mieszkał pod palącym słońcem i można rozkładać w jego stronę puste ręce.
Szłam. Niósł mnie rytm własnych kroków. Zamiast do centrum, w górę, skręciłam w prawo, w dół, w stronę przecinającej las martwej rzeki, która wciąż płynęła z przyzwyczajenia, niosąc nic, przelewając się leniwie przez opuszczony teren. Miasto się wycofało. Nikt jej nie reanimował. Znikała między drzewami. Dotarłam do brzegu i poszłam wzdłuż niego. Woda wydawała się zachęcająca, ciepła. Ziemia oddawała nagromadzony w dzień żar. Zbliżając się do lasu, nie słyszałam żadnych zwierząt. Tylko echo moich niezdarnych kroków, łamanych gałęzi, dźwięk własnego oddechu. Ciało pamiętało drogę; nie musiałam mu pomagać. Nogi szły same, dłonie dotykały kory znajomych drzew, płuca oddychały ciężkim powietrzem, pompowały je miarowo, aż zapomniałam, czy kiedykolwiek oddychałam czymkolwiek innym niż wonią czyjejś śmierci — nie osoby; czegoś co umierało na raty, począwszy od babci, która odeszła u progu niezrozumiałego czasu.
Zauważyłam niewielką, wydeptaną ścieżkę. Nie zarosła całkowicie. Skręciłam. Po chwili wyszłam z lasu na łysą łąkę, przy której garbiły się ruiny pustego domku, mniejszego niż go zapamiętałam, mniejszego od naszego mieszkania. Nacisnęłam klamkę. Niepotrzebnie. Drzwi ustąpiły same. Ktoś dawno już wyrwał zamek i splądrował wnętrze. Zostawił to, co uznał za bezużyteczne. Szłam ostrożnie przez ruiny, przez migoczące w świetle księżyca drobiny kurzu, które wzbiło moje przyjście, obok małego witraża wstawionego zamiast jednego okna. Usiadłam na łóżku. Wybiegły spod niego mrówki. Rozpierzchły się po podłodze, tworząc nowe wzory i formacje. Wybrałam twój numer, ale nie odbierałeś. W oddali słyszałam ostrzegawcze sygnały policyjnych syren. Mrówki biegały dookoła. Weszły mi na buty. Nie strząsnęłam ich. Teraz to miejsce należało do nich.
Echo Palonek-Kozdęba z nieznanych nikomu powodów przyjęło w 2000 roku ludzką
formę i od tamtej pory nawiedza okolice Krakowa. Studiuje twórcze pisanie na ujocie.
Angelika Harat – krakowska ilustratorka z Warszawy. Poszukiwaczka piękna i propagatorka malowania brzydko. Instagram: angelikaharat