Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Paulina Mitek

Błażej Tomaszewski – opowiadanie

Czasy ostateczne

Toyin Ojih Odutola mówi o naszym pokoleniu,
że powinniśmy pogodzić się z brutalną prawdą o tym,
że być może jesteśmy pomostem dla czegoś większego
w przyszłości, skoro sami nie jesteśmy wyjątkowi.
– Sheena Patel, Jestem fanką

Ognista kula w niebie,
kulisty ogień pod ziemią
nasz strach skulony dzielą
równo pomiędzy siebie.
– Stanisław Barańczak, Przechowywać w chłodnym miejscu

——————————————————————————————

Żyjemy w czasach ostatecznych, mówiła matka, mnąc ścierkę w dłoniach.

Żyjemy w czasach ostatecznych, mówiła, a ja bałem się, że umrze i zostanę bez niej, nie usłyszawszy ani razu, że mnie kocha.

Żyjemy w czasach ostatecznych, powtarzała z twarzą skierowaną przed siebie, odwrócona plecami do mnie.

Żyjemy w czasach ostatecznych, powtarzała, słuchając stacji radiowej, w której nigdy nie puszczali muzyki, tylko gadali, ekspertów zapraszali i debatowali. O polityce, o świecie. Opowiadali o zbrodniach i atakach, o zabójstwach, kradzieżach, defraudacjach, gwałtach, przerwanych ciążach, oszustwach, wyłudzeniach, porwaniach. Opowiadali o pożarach, o zwierzętach umierających w płomieniach, o zmniejszającym się drzewostanie, o topniejących lodowcach, podtopieniach, o rzekach, co to wystąpiły z brzegów. Opowiadali o nowych rekordach temperatury na świecie, o dziurze ozonowej, o klimatyzacji. Jeden ze specjalistów opowiadał o ścinaniu białka.

Białko w naszych komórkach zaczyna się ścinać już w 40 – 42°C, mówi ekspert od zmian klimatycznych. To temperatura, kontynuuje, przy której enzymy tracą kształt, a komórki – jak przy gotowaniu jajka – przestają funkcjonować.

Widzę jej plecy, widzę subtelne ruchy rąk, dłoni przejeżdżających ścierką po mokrych talerzach. Skupiam się na pianie z płynu do naczyń, wsłuchuję w monotonny ton głosu specjalisty z radia.

Coraz częstsze fale upałów, które biją rekordy – 45°C w Europie, 50°C w Azji – to sygnał alarmowy dla naszego zdrowia. Gdy temperatura ciała przekroczy 40°C, dochodzi do udaru cieplnego: białka denaturują, a organy przestają działać; bez szybkiej pomocy – to wyrok. W zeszłym roku w samej Europie fala upałów pozbawiła życia ponad 60 tysięcy osób. Pożary, napędzane suszami, zamieniają niebo w toksyczny koktajl pyłów. Choroby płuc, astma, alergie – to codzienność milionów. A gdy temperatura rośnie, komary i kleszcze przemieszczają się na północ, niosąc malarię, dengę czy boreliozę tam, gdzie wcześniej ich nie było. Susze niszczą plony, oceaniczne fale upałów zabijają ryby. Niedożywienie i walka o wodę to kolejne ciche ofiary zmiany klimatu. WHO szacuje, że do 2030 roku kryzys ten doprowadzi do 250 tysięcy dodatkowych zgonów rocznie z powodu chorób, głodu i stresu cieplnego. Jeśli emisje gazów cieplarnianych nie spadną, do 2100 roku średnia temperatura może wzrosnąć o 4°C. Wyobraźcie sobie miasta jak piece, gdzie praca na zewnątrz latem będzie niemożliwa. Szpitale przeciążone pacjentami z udarów, dzieci, starsi, ubodzy – najsłabsi padają pierwsi.

Matka mozolnie trze jeden talerz, całkowicie nieobecna, zaklęta. Z głośników radia wypływa nieprzyjemne buczenie, eksperci milczą po tak przytłaczającej diagnozie. Kobieta odwraca się, i przebija mnie wzrokiem; nie patrzy na mnie, ale przeze mnie. Żyjemy w czasach ostatecznych, mówi, mnąc mokrą ścierkę. Patrzę to na nią, to na termometr przykręcony do okna. Mam wrażenie, że czerwony słupek idzie w górę, że zaraz zabraknie skali, a okrągły, szklany pęcherz na końcu spęcznieje jak w kreskówkach i eksploduje, zalewając nas cuchnącą cieczą. Nic takiego nie ma miejsca. Matka wciąż na mnie nie patrzy.

Czy ty kiedyś umrzesz? – zapytałem. Wszyscy kiedyś umrzemy, odpowiedziała. Ale czy ty konkretnie umrzesz. Co to za pytanie niemądre zupełnie, odpowiedziała, nie patrząc mi w oczy, wzrokiem tułając się po nieodgadnionych przestrzeniach. Umrę, odpowiedziała, i pochowacie mnie przy naszym kościółku, żebym mogła pójść do Nieba, do Pana naszego. Umrę i będę na was czekać, odpowiedziała tonem doradczyni klienta, która rozkłada ręce i odmawia przyznania kredytu.

Każdego lata zastanawiam się, kiedy czasy ostateczne dobiegną kresu? Z jednej strony wydaje się, że powinno być to teraz, zaraz. Rozejdą się chmury, rozstąpią niebiosa, a z oślepiającej światłości spadnie na nas słup ognia. Wypali ziemię do ostatniej grudki, nie zostawi roślin, zwierząt, maszyn, ludzi. Pochłonie wszystko, taki ogień oczyszczenia z pasją oblizujący krawędzie znanego świata.

Pluskwa milenijna? To nie jest zwiastun końca, to tylko obawy zaborczych, zwichrzonych umysłów. Ty się, synku, bój tego, co jest wyżej, co jest większe niż te wasze komputery i bankomaty. I nawet lata później, kiedy będę wpłacał najdrobniejsze sumy na swoje konto, nie odeprę tych myśli. Że to n a s z e. Nasze komputery, nasze bankomaty. Nasze ciągi znaków zgromadzone w tajemniczych sekwencjach, aby przetworzyć wszystkie informacje, pozamieniać je na zera i jedynki, wysłać gdzieś na serwer, gdzie świecą diody, informując o bezawaryjnej pracy, aby następnie stać się abstrakcyjną wartością wyświetlaną na pięcioipółcalowym ekranie. Nie ma w tym nic naszego, myślę, kiedy mechanizm połyka banknot pięćdziesięciozłotowy. Wyświetlacz informuje mnie o powodzeniu transakcji, aby zaraz rozbłysnąć tysiącem pstrokatych barw reklamy produktu finansowego z korzystnym oprocentowaniem.

Adam jest zajęty i tak można z powodzeniem określić całe jego życie. Poprawiam ciasno opinającą twarz materiałową maseczkę Siedzimy naprzeciw siebie, czekam, aż wstuka wszystkie słowa w oknie tekstowym, wciśnie enter i skieruje na mnie wzrok. Uśmiecha się, parska wręcz, mówi, że tak to właśnie wygląda, jak nie urok, to sraczka, odpiszesz na dwudziesty mail, już po kawę by się poszło, a tu nagle pięć kolejnych maili wpada. A kubek od rana suchy. Cóż, myślę, nie mogę się utożsamić, bo jest dwunasta siedemnaście, ja już po dwóch kawach, wysrany i wysikany po trzykroć. Przecieram dłonią kark.
Mówię, że przydałoby się parę dni na ogarnięcie spraw, okiełznanie kilku prywatnych tematów. Patrzy na mnie zmrużonymi oczyma, unosi prawą brew. Teraz? Ano, teraz.
Adam klika, zerka, coś patrzy. Teraz to ciężko będzie, słuchaj. Teraz to Nord nas dociska i nie wyrobimy się bez ciebie z terminami.
Czuję smród własnego potu. Kortyzol skroplony na powierzchni skóry. Gula w gardle.
Ja wiem, wiem, przekażę wszystkie swoje tematy Ance, ona zna moje… Adam macha ręką. Anka ma sporo swojej roboty, to nie zrzucaj na nią Norda. Ty masz jeszcze Fargo’s Group? Mówię, że tak, że mam.
Słuchaj, ja ci nie chcę robić problemów, nawet cię wsparłem przed zarządem, jak rozmawialiśmy o… Adam robi okrężny ruch palcem przed sobą – przyszedłeś porozmawiać o dostosowaniu budżetu do rosnących kosztów życia, więc nie chcę, żebyś widział we mnie wroga.
Strużka potu leci mi po plecach, czuję, jak koszulka przemaka, już mam na pewno zauważalne plamy. Teraz będę siedział do szesnastej obok Jędrzeja i Anki, a oni będą pytać, co tak śmierdzi, chociaż wyczują, że ja.
Problem w tym, że to ważny moment i nie wiem, czy możemy sobie pozwolić na taką… sytuację. Nie lubię się do tego uciekać, ale jakbyś zdalnie?
Nie mogę, mówię. Nie będę miał jak. To rodzinna sprawa, wiesz, delikatna, nie chciałbym…
Tak, tak, domyślam się, że rodzinna i że ważna. Jak mówię, ja ci nie chcę wchodzić w drogę, ale musisz mnie też zrozumieć. Mamy swoje zobowiązania, ufamy sobie, to nasz najcenniejszy kapitał.
Zostawię mokry odcisk dupy na krześle. Wstanę, spojrzę w dół, a tam jabłuszko z potu. Nawet nie będę miał, jak przetrzeć. Adam poda mi rękę, ja uścisnę ją swoją mokrą dłonią, on kątem oka zwróci uwagę, że zostawiłem pieczątkę, nic nie powie, nie uśmiechnie się, ale ja zobaczę, że zauważył.
Nie chciałbym, żebyś traktował to inaczej niż jako dowód twojego niezaprzeczalnego wkładu w rozwój firmy.
Rozumiem i doceniam, ale jednak – podkreślam – nalegam.
Adam wzdycha ociężale, czuję, jak na ogonie tego oddechu zwisa zawód. Coś wymyślimy. Może pół środy, czwartek i piątek?
Liczyłem na cały tydzień, ale dobre i to – myślę. Uśmiecham się, przyjacielsko skłaniam głowę i wychodzę naprędce, bez ściskania dłoni.

„Wniosek o zmianę harmonogramu spłaty produktu “SmartKredyt dla studenta”  o numerze identyfikacyjnym KR/SK/20**/****87 został rozpatrzony pozytywnie”. Dawno nie czułem takiej euforii.

Przeglądam kolejne fotografie. Kangur ucieka przed rozprzestrzeniającą się pożogą. Budynki całkowicie strawione przez płomienie, pozwalane krokwie, spękane ściany. Samotna skrzynka na listy. Na innym zdjęciu strażak podaje wodę spragnionej koali, której futro pokrywają ślady poparzeń. W oczach zwierzęcia maluje się głęboka rozpacz. Kto by pomyślał, że w tych małych, ciemnych oceanach skrywa się tyle bólu? Niektóre zdjęcia ukazują jedynie martwe, zwęglone truchła. W sieci pojawiają się również relacje o cierpieniu lotopałanek i pałanek, które straciły swoje naturalne środowisko. „O nieeee tylko nie skrzydlate wiewiórki są takie słodkie :((((„, wzdycha jedna z użytkowniczek Facebooka,

Pod hashtagiem #Apokalipsa widnieją najróżniejsze wpisy i zdjęcia. Furorę robi fotografia przedstawiająca pomarańczową łunę nad Sydney. “Slayer  – Raining Blood plays in the background”, pisze jeden z użytkowników. Scrolluję tablicę, wpatruję się w grafiki, wczytuję w informacje, komentarze, notki, udostępnienia. Aktywiści przypominają, że to dopiero początek, że jeśli radykalnie nie zmienimy naszej postawy wobec ekologii, takie “Czarne Lato” będzie co roku. Denialiści klimatyczni piszą, że Australia tak ma. W Japonii chowają się pod biurkami podczas trzęsień ziemi, a w Australii muszą gasić pożary. Nic nie poradzisz. Sypią się lajki, udostępnienia. „Tragedia w Australii”. „Kangury płoną”, „Niech ktoś pomoże Australijczykom”, „Ziemia Aborygenów w ogniu”. Scrolluję niżej i niżej. „Co za koszmar, prawdziwe piekło, ale zdjęcia przepiękne”, „Ciekawe, jaką ustawił ogniskową”, „Na chuj to lajkujecie, co to komu pomoże?!”. „ZBIERAMY NA WOZY STRAŻACKIE DLA OCHOTNIKÓW! LINK W BIO. NIE BĄDŹCIE SKURWYSYNAMI, NAWET 5 ZŁ POMOŻE.”, „A ja się zastanawiam, czy ta sadza z Australii wpłynie na jakość wody w Bałtyku. Ktoś wie?”, „Modlimy się za Australię. Ale modlitwa bez działania to grzech. #CzasNaNawrócenie”, „Niech wiedzą, że ich wspieramy”, „[Komentarz zbanowany za nieprzestrzeganie regulaminu.]”, „Pandemia, pożary… jeszcze tylko wojny brakuje!”

Potem pojawią się artykuły krytykujące akcję #Apokalipsa, nazywając ją „turystyką tragedii”. Ktoś wspomni, że gdyby nie to, WWF i Australijski Czerwony Krzyż nie zebrałyby środków na pomoc mieszkańcom i zwierzętom. Ktoś napisze, że trzeba zwiększać świadomość klimatyczną. Ktoś sfrustruje się, że nie ma co siać paniki, bo w lutym jak śniegiem mu mazdę przysypało, to odśnieżał pół godziny.

W oknie kreacji posta wpisuję: # A P O K A… Zastygam w bezruchu. Wiszę nad klawiaturą jak gotycki gargulec znad gzymsu. Naciskam kilkukrotnie backspace.

Rozbebeszam smażonego dorsza dwoma widelcami. Matka mówi, że chociaż kupiła filet, wciąż może trafić się ość i trzeba uważać. Mam ochotę na pizzę z pieczarkami, taką mrożoną, piętnaście minut w piekarniku na dwieście dwadzieścia stopni, grzanie góra-dół. A w ogóle, to zjadłbym kotleta. Z mizerią.
Jest piątek, strofuje mnie matka, w piątki je się ryby.
Ryby są głupie, bąkam pod nosem. No nie wiem, odzywa się znowu matka, jako jedyne miały na tyle oleju w głowie, żeby zostać w wodzie, kiedy inne organizmy zdecydowały się wyjść na ląd, na tę spiekotę. Ojciec patrzy na nią znad okularów. Wiesz, mówi, to trochę bardziej skomplikowane… Matka zaraz jednak ukróca jego walkę o zgodność z faktami naukowymi. Podnosi dłoń i stanowczo kiwa głową. W ogóle nie ma dyskusji, mówi. Jest piątek. Jemy ryby. Może kiedyś, dodaje po chwili, wszyscy wrócimy do jezior, rzek, mórz i oceanów, więc nie wyzłośliwiaj się na ryby, bo będziesz musiał się z nimi zaprzyjaźnić.
Patrzę na matkę, już chcę zapytać, jak jedzenie ich pobratymców ma mi w tym pomóc, jednak wyprzedza mnie ojciec. To mało prawdopodobne, poprawia matkę, ja bym raczej zainteresował się studiowaniem Marsa… Matka ponownie podnosi dłoń. Nic nie chce o tym słyszeć. Ryba jest przypalona. Na wierzchniej warstwie panierki ma zauważalne łuki spalenizny. Zdrapuję ją widelcem.

Żyjemy w czasach ostatecznych, myślę nad dewolajem i czuję, jak krople potu spływają z pach po żebrach i wsiąkają w wystającą ze spodni koszulę. Przekrawam kotlet, z którego żałośnie wypływa roztopione masło. Raczej margaryna. To jak, pyta stryjek, mogę się do was zgłosić? Podnoszę wzrok z obiadu na jego twarz. Słucham? Mogę się do was zgłosić z tym filmem? Wujek, mówię, ja już tam nie pracuję. Mężczyzna marszczy brwi, cofa głowę. Drugi podbródek wystaje mu spod sztywnego kołnierza koszuli. Przecież ostatnio tam pracowałeś, niby pytanie, niby stwierdzenie. Ostatnio, czyli kiedy? No, już nie wiem, nie pamiętam dokładnie. Teraz już pracuję w innej firmie. I co, też filmy kręcisz? Nie, nie kręciłem filmów, tylko je montowałem. A teraz zajmuje się obsługą… Zajmuję się klientami. Przez komputer? – dopytuje. Przez komputer. To nie zrobisz mi tego filmu? Rozkładam ręce w poczuciu beznadziei i nieuchronnym braku możliwości. Stryjek macha ręką i wstaje od stołu.
Ojciec zapomniał dodać, że prosimy o nieskładanie kondolencji, więc wszyscy podchodzą do nas i żałują. Och, jak bardzo żałują. A gdzie Wojtuś, dobiega mnie głos babci. Zerkam ukradkowo w jej stronę. Wojtuś, odpowiada ciocia, nie mógł przyjechać, on zawsze taki zajęty, zawsze coś z firmą. Gdzieś jeździ, z kimś się spotyka, a wieczorami tylko rozmawia przez te swoje słuchawki z kimś w komputerze. A na studia w końcu poszedł? Ciocia ściska wargi. No właśnie nie, nie możemy go namówić, on twierdzi, że już teraz nie ma sensu. A chcieliśmy, żeby na zarządzanie, jak wasz Filipek… – patrzy w moim kierunku, uśmiechając się, a to smutno, a to pocieszająco, a to jeszcze chuj wie jak.

Dobrze, że mama tej pandemii nie doczekała, to dopiero by się nastresowała, namartwiła, nie?
Ano…
Jak chcesz, możesz zostać u w domu, co za różnica, czy pracujesz u siebie, czy tutaj. A wygodniej, osób mniej. – Nigdy mu nie powiedziałem, że jako jedna z niewielu firm nie wprowadziliśmy modelu pracy zdalnej.
Nie, tato, dzięki, będę wracał.
Odwieźć cię na pekaes?
Mhm… Jutro.

Żyjemy w czasach ostatecznych, mówiła matka, mnąc ścierkę w dłoniach.

Żyjemy w czasach ostatecznych, mówiła, a ja bałem się, że umrze i zostanę bez niej, nie usłyszawszy ani razu, że mnie kocha.

Żyjemy w czasach ostatecznych, powtarzała z twarzą skierowaną przed siebie, odwrócona plecami do mnie.

Patrzyłem na nią. Jak wyciera ostatnie talerze. Nie czeka, aż wyschną same. Wkłada je do szafki nad blatem kuchennym, staje na palcach, żeby sięgnąć wysokiej półki. W radiu dalszy ciąg audycji. Na prewencję za późno, mówią specjaliści, trzeba reagować, reagować i jeszcze raz reagować.

Żyletka obraca się między moimi palcami jak moneta w dłoniach wprawnego magika, która za chwilę rozpłynie się w powietrzu. Wpatruję się w lustro, analizując każdy rys twarzy, próbując wyobrazić sobie, jak miałoby to wyglądać. Przygotowałem solidne podstawy teoretyczne. Przy takiej decyzji pośpiech to zły doradca.
W głowie przewijam opowieść ojca o jednej z jego ulubionych powieści science fiction – Non Stop Briana W. Aldissa. Załoga wielopokoleniowego statku kosmicznego, zdegenerowana do poziomu prymitywnych plemion, odkrywa stopniowo, że jest jedynie ogniwem w łańcuchu pokoleń. Ich misja? Nie dotarcie do celu, lecz reprodukcja, by podtrzymać trwanie międzygwiezdnej podróży. Nieświadomi swego przeznaczenia, zepchnięci do stanu zwierzęcej egzystencji, mozolnie odsłaniają prawdę o sobie.
W ludzkim zarodku już w czwartym tygodniu ciąży formują się zawiązki łuków skrzelowych. Komórki przeznaczone na głowę i szyję zaczynają wędrówkę – hipotetycznie mogłyby przekształcić się w pełne skrzela. Te zaś wymagałyby połączenia z dużymi naczyniami. Tętnica oplatająca szyję, byłaby idealna: zapewniłaby efektywną wymianę tlenu z wody. Gdyby skrzela ulokować po bokach szyi, nie zakłócałyby struktury klatki piersiowej, pozostawiając płuca do oddychania powietrzem. Konieczne byłoby jedynie przełączanie układów – na przykład zamykanie dróg oddechowych podczas zanurzenia.

Ostrze przecina skórę w okolicy węzłów chłonnych. Ciepła krew spływa po klatce piersiowej, rytmicznie kapiąc do umywalki. Ręka ani drgnie – jedno precyzyjne cięcie, potem drugie, symetryczne po przeciwnej stronie. Lustro odbija krwistą mozaikę. Wystarczy. Wrzucam żyletkę do zakrwawionej umywalki i zanurzam się w wannie wypełnionej po brzegi. Ciało przywiera do dna, jakby chciało wrosnąć w porcelanę. Ewolucja nie zaczeka, ale może posłucha. Zamykam oczy, biorę głęboki wdech. Wracam pod wodę.

Błażej Tomaszewski – rocznik 1993, pisywał tu i ówdzie. Mieszka w Toruniu.

Paulina Mitek – @mitek.jpg