
Anna Słowiakowska-Polak – opowiadanie
Na stacji powstał kontrast. Zdarzało się tak raz dziennie. W okresie wakacyjnym nieco częściej. Bordowe cegły, ciemne, prawie czarne drewno, duży dwustronny zegar, którego tarcza przyżółkła od lat słońca i deszczu. Wśród tego wszystkiego nowoczesna, połyskująca maszyna. Jakby na chwilę o 09:36 wjeżdżał tu inny świat.
Z pociągu wysiadł mężczyzna w ciemnych okularach, na głowie miał kucyk, ale jeden z tych, które zaczynają się zakolami. Zarzucił na plecy wojskowy plecak, zapalił grubego papierosa. Na rękach miał dwie małe bransoletki z wisiorkami, a przy ciemnym, sfatygowanym plecaku seledynową zawieszkę. Znowu w kontrze i kontraście.
W całym budynku kolejowym, ani przed nim nie było nikogo, bo i nikt tu nie wysiadał. Właściwie mógłby się zastanowić, po co utworzono ten przystanek, ale nie chciał się dziwić. Chciał mieć umysł jasny i pozbawiony niekoniecznych trosk. Sprawdził na telefonie wiadomość, odczytał koordynaty i ruszył przed siebie.
Pierwszą sensowną pracę, którą znalazł po wyjściu z ośrodka, dostał w fabryce. Dobre pieniądze i nocki. Jeśli tylko coś pozwalało mu zagospodarować czas między dwudziestą drugą, a porankiem – to właśnie tego szukał. Prędko się okazało, że w pracy ci, którzy mają też normalne życie dzienne, ciągną nocne zmiany na tanim speedzie, mefedronie albo energetykach. Rzucił po kilku dniach. Być może było jeszcze za wcześnie na przebywanie wśród ludzi. Ośrodek wypluł go ze swojej chronionej przestrzeni w świat, który nie miał już zabezpieczeń i obłych kształtów. Teraz musiał iść sam, albo z pomocą tych kilku kontaktów w telefonie, które nazbierał. Wszystkie inne usunął.
Potem znalazł ogłoszenie o remoncie starego domu gdzieś na końcu świata, przynajmniej jego świata. Kilka godzin samochodem od miasta, jeszcze więcej koleją. Znał się na wykończeniówce, w końcu w poprzednim życiu, gdy go bardzo ciągnęło, gdy potrzebował natychmiast i dużo, to łapał się wszystkiego. Był kucharzem, stolarzem, budowlańcem, pojawiał się, zarabiał i znikał zupełnie na długie dni, a nawet tygodnie. A ta praca, nie dość, że z daleka od wszelkiego złego, to oferowała nocleg w skromnych warunkach i niezależność. Przede wszystkim tę przejściową samotność, której tak pragnął.
Przemek, bo tak się nazywał (zarówno przedtem, jak i teraz), przeszedł przez wąskie ulice, przez mały rynek, minął kościół zadzierając głowę do góry i z ciekawością oglądał kamienice, dzwonnicę i nawet figury na moście. Cieszył go detal, najmniejsza część większej całości, nawet nie wiedział czy miał to już kiedyś czy może teraz się zaczęło. Czasem myliły mu się czasy. Szedł dalej, przez pola, przez most na rzece i palił papierosa za papierosem przegryzając słodyczami. Zrobił ich spory zapas. Pół plecaka to były batony i tytoń. Do domu, czyli do pracy, trafił po wskazówkach z SMSa, a gdy przed nim stanął dotarło do niego, że to nie będzie robota na tydzień, ani nawet na miesiąc. To, co klient nazywał „starym domem” było ruiną od której obsypywały się cegły. Ale była to piękna bryła, ogromna, z wieloma oknami i spadzistym czerwonym dachem, który przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądał dość solidnie. Na drugi – wołał o przełożenie dachówek i nowe rynny. W środku przekrój przez dziesięciolecia. Piec sprzed stu lat, podłogi z lat dwudziestych, wykładziny z siedemdziesiątych, łazienka wczesne dziewięćdziesiąte. W tym miał mieszkać i to miał zmienić w miejsce do życia i do wynajmu. Co jakiś czas miał tu wpadać elektryk, hydraulik, a on – tynki, podłogi, kafelki. Może i dach.
Zrzucił plecak i postanowił przejść się po wsi. Niewiele musiał zrobić kroków, żeby dojść do jej końca, tak samo niedużo, żeby do początku. Po drodze spotkał może trzech mieszkańców wystających zza płotów, którzy przyglądali mu się z uwagą. Przywitał się, przedstawił.
W takim miejscu lepiej od razu o sobie powiedzieć, niż uchodzić za podejrzanego. Ostre słońce wpijało mu się w oczy, drażniło skórę, ale on czuł wreszcie, że jest spokojny i, że żaden szczekający pies, żaden kogut ani nawet giez nie przerywa tego spokoju. Spokoju, który został zasiany w jego głowie godzinami terapii indywidualnej i zbiorowej. Jogą, medytacją, nawodnieniem, codzienną modlitwą. Nie doszedł jeszcze tylko do tego, do kogo się modli.
– Do Krążkowej?
– Słucham? – przed nim stał mały mężczyzna, który lat mógł mieć sto, dwieście, albo czterdzieści siedem.
– Czy pan do Krążkowej, tam na górce, do tego domu. Tam mieszkała Krążkowa?
– Tak, tak, będę go remontował.
– Ach tak. No ciekawe, ciekawe.
– Nie wiem czy takie ciekawe, trzeba po prostu zrobić remont.
– Po co to remontować? – człowiek złapał się pod boki i popatrzył na niego lekką kpiną.
– Piękny dom, stary.
– Czy piękny to nie wiem, nie mnie oceniać. Ale po co tu komu mieszkać, wszyscy raczej chcą wyjechać. Krążkowa nie wyjechała, ale umarła, a ci nowi nagle chcą mieszkać.
– Nie mnie to oceniać, ja mam tylko sprawić, żeby się w nim żyć dało – odbił żartem, ale nowy znajomy spochmurniał.
– W nim się żyć nie da! A może ty tam czegoś szukasz? – mężczyzna podniósł jedną brew wysoko na czoło. Przemek nie miał ochoty na tę rozmowę, ale z grzeczności nie chciał zostawić go ot tak na poboczu, w półsłowie i półopowieści.
– A czego niby?
– Tam są rzeczy. Krążkowa jak żyła, to często mówiła, że jej coś tam wyłazi z ziemi, ze ścian.
– Stary dom, to pewnie wyłazi. Elektrykę i hydraulikę nie ja robię…
– Ja nie o tym. Tu wszędzie wyłażą rzeczy, wie pan. Ludzie tu zakopywali różne rzeczy, ale u niej…
– Muszę już iść, wie pan, to wielki dom i dużo roboty – jednak przerwał tę dyskusję, bo nie miał na nią jeszcze siły. Głowę chciał mieć czystą, a robotę prostą.
– No powodzenia, powodzenia – powiedział mały mężczyzna i było w tym jakieś rozbawienie, ale i coś ciepłego, chociaż to może akurat temperatura lipca.
Na dobry początek znalazł sobie miejsce do spania. Uznał, że sypialnia na końcu domu będzie odpowiednia, a za jej remont i tak zabierze się potem. Rozłożył materac, zjadł kolejne batony i pogładził seledynową zawieszkę przy plecaku. Już dziś zaczął przygotowywać ściany w jadalni do kładzenia nowych gładzi. Robota szła mu dobrze. Podłączył stare radio, ale kiedy zaczęły się wiadomości, szybko je wyłączył. Pozwolił sobie na zdjęcie koszulki, a przechodząc przez przedpokój obejrzał się w starym, pękniętym lustrze. Nabierał ciała. Gdy trafił do ośrodka ważył zaledwie sześćdziesiąt osiem kilogramów, co przy jego 190 centymetrach wzrostu było sporą niedowagą.
Otworzył konserwę, wyjął z plecaka chleb, ale posiłek przerwało mu pukanie w okno. Zobaczył w nim dość pomarszczoną twarz kobiety, albo raczej dwie twarze, jakby z jednej wyrastała druga. Zabolało go pod mostkiem, przeszył go dreszcz i ciepło wzdłuż kręgosłupa, na sekundę poczuł, że nadciąga panika, ale źrenice zwęziły się, wyostrzyły. Do mózgu dotarł sygnał, że to nie halucynacje, spokojnie, spokojnie głowo. Nic nie dostałaś, żadnych substancji, to po prostu przewidzenie. Oddychaj. Przemawiał czasem w duchu do swoich własnych duchów. Pukanie powtórzyło się.
Gdy wyszedł z domu potwierdził i nie potwierdził jednocześnie tego, co widział. Stała przed nim starsza kobieta z olbrzymią naroślą na twarzy. Okrągły, różnokształtny guz w kolorze purpury i skóry wystawał jej koło nosa.
– Jestem Maria – przedstawiła się dwugłowa – sąsiadka.
– Dzień dobry, jestem Przemek, będę tu pracował. Pracuję.
– A pracuje… – ucieszyła się. – Przyszłam sprawdzić czy kto nie węszy, wie pan jak jest. Tych właścicieli nie ma, ale my tu we wsi wszystkiego pilnujemy wspólnie. Żaden przedmiot nie zginie.
– Tak, tak rozumiem – chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę. Naprawdę przyjechał tu, żeby nie rozmawiać z nikim, na dodatek nie potrafił nie patrzeć na tę deformację. Chociaż może wolał gadać właśnie z tą bezustną naroślą.
– I jak leci ta robota? Jest tam co ciekawego? – stara próbowała zajrzeć za niego, rozglądała się dookoła – Wie pan, to nie jest szczęśliwy dom. Ja to mówiłam temu facetowi, co to kupował. Krążkowa nie była tu szczęśliwa.
– A co może być złego w tym domu? Ściany solidne, a w dachu tylko kilkanaście dachówek do przełożenia.
– Ach, co pan może wiedzieć. Pan wie, że tu mieszkali Niemcy? I Krążkowa oczywiście. Ale najpierw Niemcy. Ja nic do nich nie mam, ale w tym domu akurat tak było, że był zły Niemiec i dobra Niemka, wie pan? On był wysoko postawionym wojskowym, podobno budował podziemne miasta. A ona? Ona była dobra i wcale nie chciała wyjechać z Polski.
– Bo to nie była Polska – zauważył.
– Nie chciała wyjechać stąd. Muszę już iść. Niech pan pracuje. Jakby pan chciał kompotu, to ja mieszkam tam, za mostkiem. Chudy pan jakiś. Ciasto też mam.
– Dziękuję, dziękuję. Może skorzystam.
W nocy nic mu się nie śniło i bardzo się z tego cieszył. Nie miał głodów od dawna, nie miał snów, w których grzebał w białych górach błyszczącego proszku, rozdzielał je kartą do bankomatu, układał długie ścieżki i wciągał do nosa, aż po same zakończenia nerwowe. Nie śniło mu się, że płynie z gałkami wywiniętymi na drugą stronę, a rano nie budził się z obrzydzeniem do samego siebie i paniką w sercu, że ćpał, że znowu ćpał bez umiaru.
Dzisiaj zaplanował dużo pracy. Czekał na elektryka i hydraulika. Miał sporo energii, upał zelżał. Uznał, że to idealny czas, żeby burzyć ścianę między przyszłą kuchnią, a przyszłą jadalnią. Monotonne walenie, kruszenie się cegieł, pył – to było to, czego potrzebował. Medytacja dla opornych.
Kiedyś jego mięśnie drżały, pęczniały od substancji które krążyły w żyłach, czuł, że mógłby przenosić domy, że mogły gołymi rękoma rozpierdolić taką ścianę, dilera, który sprzedał mu jakieś chrzczone kurestwo i własnego ojca. Ojca mógłby rozkurwić jedną ręką. A teraz jego mięśnie rąk były silne siłą jakąś prawdziwszą, która brała się ze spokoju. Nawet joga i zajęcia z fizjoterapeutą na odwyku, nie przynosiły mu takiego spokoju, jak ta demolka, którą tu uprawiał. Wiedział, że burzy coś, żeby potem budować. Że nada tu jakiś nowy sens, przebuduje.
W domu unosił się pył, ściany pękały pod jego siłą. Przetarł pot czoła i nagle zauważył, że z pomiędzy cegieł wystają jakieś papiery, nie papiery. Gdy kurz opadł, zobaczył, że to stare fotografie, a na nich ludzie. Ludzie sprzed stu, a może więcej lat. Kobiety w sukienkach do kostki, o surowym spojrzeniu, usztywnione kołnierzykami, na wiecznym wdechu, z tlenem odebranym im przepaską. Dzieci w wiązanych trzewikach, poważni mężczyźni i chłopcy obcięci na zapałkę. Stali przed tym domem. Chyba przed tym, ale niekoniecznie, bo domów tu takich setki. Na drugim zdjęciu młody mężczyzna w mundurze. Nie zdziwił się, gdy zobaczył oznaczenia SS. Obok niego starszy człowiek z brodą. Patrzyli poważnie w kamerę, a u ich stóp leżały dwa psy. Żadne tam myśliwskie, arystokratyczne, ale jeden mały gruby jamnik, drugi kundelek. Z klapniętym uchem i chyba zezem.
Na kolejnym zdjęciu młoda kobieta i mężczyzna. Może to ta siostra, może to i ten brat. Może to ta historia. Odłożył wszystko, żeby pokazać inwestorom, a resztę ściany rozkuwał już w skupieniu, na wypadek, gdyby miało coś z niej wypaść, a może i nawet cenne rzeczy, a może i nawet złoty pociąg – tu zaśmiał się sam do siebie.
Po skończonej pracy umył się w miednicy, pokrzątał po domu. Wieczory w samotności, bez planu i grup wsparcia były dziwnie puste. I jeszcze ten lipiec, który przedłużał dzień niemiłosiernie. Postanowił jednak iść po ten obiecany kompot do dwugłowej baby za mostkiem. Jeszcze raz spojrzał na zdjęcia. Nie powie o nich, ale zapyta. Gdy dochodził do furtki obszczekał go mały kundelek, który kulał na jedną nogę. Kundel, jak kundel, ale było w nim coś podejrzanie znanego, nie miał czasu się zastanowić, bo Maria wyszła z sieni i wygoniła psa do stodoły.
– A poszedł! Już ci dam kompotu i mam też ciasto, akurat upiekłam.
– A powie mi pani, co jeszcze w tym domu – oparł się o płot, zabrzęczały na jego ręce bransoletki z medalikami.
– No nic więcej. Był on, ten brat i była ona. Ale brat znikł, jak ruskie zaczęły iść od Wrocławia, to brat przepadł. Znaczy taka jest oficjalna wersja, że przepadł, a pewnie uciekł.
– No a ona? Ta siostra?
– A ona tu została i bardzo nie chciała wyjeżdżać do Niemiec. Bo to już był taki czas, że Niemce stąd uciekały, albo zaraz mieli im kazać się wynosić, ale przecież ja ci doleję kompotu, bo ten już cały wypiłeś.
Faktycznie słuchając popijał zimny, pyszny napój prosto ze starej plastikowej butelki. Smak czereśni, lata i czegoś jeszcze, co pamiętał może gdzieś tam z pierwszego życia, tego przed drugim przećpanym życiem, daleko przed trzecim życiem, które właśnie zaczynał.
– Nie trzeba, nie trzeba, nie chcę tyle pani zabierać – odpowiedział kurtuazyjnie, ale marzył, żeby wziąć do domu jedną, a może i dwie takie butelki.
Kobieta w ogóle go nie słuchała, podreptała do swojej kuchni, a wtedy ze stodoły wybiegł kulawy pies i znowu zaczął ujadać. Nagle do niego dotarło, że wygląda zupełnie jak ten z fotografii. To samo klapnięte ucho, ta sama podwinięta łapa. Morda z poczciwymi oczami, ale jedno lekko zezujące.
– Misiek, do stodoły! – krzyknęła baba, a wielka narośl na jej policzku spurpurowiała – przypałętał się do mnie kilka lat temu i tak go wzięłam, bo dobry jest, żeby lisy gonić. Ale szczeka czasem na całą wieś.
Zakręciło mu się w głowie. Znał ten stan, kiedy odklejał się od rzeczywistości i nie łapał jej ani wzrokiem ani rozumem. Przestawał rozpoznawać kształty. Mylił ziemię z sufitem i chciał się oprzeć o coś, ale równocześnie nie mieć obok nic, tylko być na zewnątrz. Łapać oddech. Czy pies się śmiał? Pies się śmiał! Czy to jest kurwa możliwe, że mrugnął do niego okiem? Znał ten stan. Znał ten stan. Serce właśnie dudniło mu 150 BPM. Spojrzał przerażony na babę, a ona uśmiechała się do niego i jej druga głowa nagle też zyskała zdeformowane usta i ślepe oczy. I gapiły się na niego i śmiały. Wielki nabrzmiały rak podstawnokomórkowy, a może i coś gorszego rechotało w jego stronę. Razem z Marią. Przerażony zaczął ze świstem wciągać powietrze i skubać swoją dłoń. Odwrócił się, żeby nie patrzyć w potworzycę, a pies szczekał i szczekał.
– Siostra miała na imię Greta, tak tu mówili…
– Nie, nie, już iść muszę – przerwał jej. Ruszył przed siebie w stronę domu, a w głowie tętnienie i stuk butów i bum, bum, bum. 150 BPM. Gruba impreza Przemek, gruba biba.
– Opowiemy następnym razem! – usłyszał za plecami i był pewien, że mu się nie przesłyszało, tylko, że mówiła w liczbie mnogiej, stuk, stuk butów. Oddychał, uciskał sobie punkt na ręce.
– Kurwa, kurwa, kurwa – zamiast mantr, których się uczył na medytacji, przychodziło mu do głowy tylko polskie zaklęcie – kurwa! – stanął. Oczy złapały ostrość, oddech downtempo i trip-hop.
– Flashback! Jebany flashback przecież – dopiero, jak powiedział to na głos, wszystko się zrównało, kolory znowu były kolorami. Drzewa zielone, kwiatki żółte, niebo jak roztopione lody jagodowe, tylko kompot zrobił się mętny. Złapał się za medalik przy bransoletce, ten z napisem „Agata”.
– Niech tego nie pije! – usłyszał koło ramienia. Odwrócił się, ale dopiero jak schylił głowę znowu ujrzał małego mężczyznę, którego poznał pierwszego dnia. Łysa czaszka odbijała zachodzące słońce, krzaczaste brwi poruszały się góra dół, a oczy wyraźnie patrzyły na jego butelkę.
– Niech nie pije nic od Marianki, bo to wiedźma. Kto wie, co ci tam dała.
– Kompot – odwrócił się i ruszył przed siebie. Miał dość porąbanych autochtonów.
– Kompotu ona z dobrego serca nikomu jeszcze nie dała, nie pije tego dla własnego zdrowia – słyszał za sobą chropowaty głos i skrzypienie roweru, bo mężczyzna wsiadł na swój zardzewiały pojazd i ruszył w drugą stronę.
Dotarł przed dom i pierwszy raz popatrzył na budynek z lękiem. Nie wiedział czy chce tam wchodzić, zwłaszcza tam, gdzie leżą zdjęcia tej rodziny i tego psa.
Chciałby teraz zapalić zioło, chciałby wziąć taki wdech aż do samego końca, żeby mu poszło w nogi, w kostki, żeby mogły mu się poluzować więzadła, poczuć błogość w karku, poczuć palce na plecach. Ssanie. Ssanie do samego końca, jak wielka czarna dziura rozpaczy w człowieku, której nie da się zakleić niczym. Ani miłością, ani pracą, ani muzyką, tylko prochem, zielskiem, zalać to można wódką i uklepać z tego ćpuńskie błoto. Glinę z narkotyków i procentów, i tylko to może na chwilę zaklajstrować wyrwę jaką w sobie nosił. Położył się na trawie przed domem i słuchał świerszczy. Robił wszystko, co mu terapeuta przykazał.
– Spierdalam stąd. Na co mi to – powiedział pod nosem. Miał chodzić regularnie na grupę, miał się tam wspierać i spowiadać, a wymyślił ucieczkę w polskie lato na poniemieckich terenach. Kretyn. Kretyn. Kretyn. Kurwa. Wyczerpany zasnął.
Obudził się dopiero nad ranem, było już jasno. Pod ręką poczuł miękkie futro kota, który prawdopodobnie towarzyszył mu tu przez dłuższy czas. Pogłaskał tę kupę ciepła, a ona zamruczała. Zrobiło mu się jakoś przytulnie, chociaż czuł, że cały dzień jego plecy będą mu przypominać o tej nocy. Też mruknął.
– Co, stary? Zjadłbyś coś? Ja też, ja też – ale kot nawet nie otworzył oczu, tylko z rozkoszą wyciągnął łeb i wystawił szyję po więcej. Czyj to kot nie wiadomo, ale na wsiach koty są wspólne.
Tego dnia pracował ostrożnie, ale lał mu się pot po plecach, jakby pracował za dwóch. Dyszał zdwojonym powietrzem, męczył się jakby wszystko miało podwójną wagę i dwukrotnie więcej było roboty. Ściany nie chciały ustępować, grunt do ścian się źle nakładał, wałki spadały z kijków.
Elektryk i hydraulik nadal się nie pojawili, a inwestor nie odbierał telefonu. Kompot wylał, pił teraz Zbyszko trzy cytryny, które zakupił w sklepie we wsi obok. Ta wyprawa zresztą też go wykończyła, bo czuł, że idzie pod bacznym okiem całej wsi, najpierw jednej, potem drugiej, że lustrują go pijaczki pod sklepem. A może to w jego głowie. Bo przecież kobieta zza płotu pełnego róż machała mu ręką, jakby znali się od dawna. Inna, która akurat wsiadała do samochodu, nie dość, że odpowiedziała na zwyczajowe dzień dobry, to jeszcze życzyła mu miłego dnia. Dwóch dziadków pod sklepem wzniosło toast piwem w jego stronę, a ksiądz powiedział pochwalony. Więc może to oczy w jego głowie, to może spojrzenia, które przywlókł z tych zdjęć, które wydłubał ze ścian. Po co w ogóle na nie patrzył.
Czuł, że znowu tworzy w myślach scenariusze wydarzeń niewydarzonych. Przepracował to przecież z psychoterapeutą, rozmawiał o tym na grupach wsparcia. Zdarzenia z twojej głowy wcale nie muszą tak wyglądać, to co cię spotkało kiedyś, może rzucać ci się na oczy – to w skrócie tak powiedział mu kiedyś Roman, który zapijał swoją traumę piwem, wódką, a jak tego pod ręką nie było, to nawet perfumami żony. Rzeczy, które cię spotkały, skrzywiają ci rzeczywistość, nakładają na nią filtr, a ty nie potrafisz już patrzeć bez tego filtra, więc pijesz, wciągasz, palisz, żeby to patrzenie stało się znośniejsze.
Postanowił, że w czasie przerwy, którą robił sobie koło trzynastej zadzwoni do swojego niedoszłego sponsora. Pogada, albo najlepiej jeśli posłucha. Może tamten również stwierdzi, że jego pomysł na przyjazd tutaj, był kompletnie popierdolony i czas się zbierać. Zamyślił się, wziął duży łyk kawy i wtedy usłyszał pukanie w szybę, poparzył sobie język.
Kto, kurwa, tym razem – pomyślał.
Za oknem stała kobieta uśmiechnięta, rumiana i wyraźnie zadowolona z siebie. Machnął głową, żeby weszła.
– No wreszcie się dzieje. Zmiany idą. Jestem Alina, z tego domu tam na końcu.
– A ja tu tylko pracuję. To nie jest mój dom.
– Ach tak, wiem, wiem. Wiesz we wsi nie trzeba się każdemu przedstawiać, żeby każdy wiedział. Cieszę się, że ktoś wreszcie zaczął tu działać. To piękny kawał domu. Rok budowy chyba nawet tysiąc osiemset siedemdziesiąty siódmy, prawie jak mojego. Mój był w stanie jeszcze gorszym.
Zaczęła chodzić po budynku, jakby doskonale znała rozkład pomieszczeń, bez zawahania skręciła z korytarza, tak, że znalazła schody na piętro. A z piętra krzyczała już do niego, że widać, że działa i dobrze mu robota idzie.
– Wieczorem zapraszam na wino, mieszkam tam na końcu wsi, przyjdą moi przyjaciele. Opowiem ci o domu.
– Nie piję – odpowiedział dokładnie tak, jak się nauczył, jak ćwiczył przed lustrem.
– To kompot! – klasnęła w dłonie – bądź koło dziewiętnastej.
Nie miał zamiaru nigdzie iść, chciał wreszcie poleżeć przed domem i pomedytować. Zabrał ze sobą książeczki z afirmacjami na każdy dzień, a żadnej nie przeczytał. W okolicach trzynastej próbował zrealizować plan rozmowy telefonicznej, która miała go wyciągnąć z tej dziury, albo ugruntować jego wybór, ale nigdzie nie mógł znaleźć zasięgu, jakby jego telefon na złość właśnie i teraz się zespół.
– Może gdzieś była burza i takie zakłócenia teraz – usłyszał głos za sobą, gdy wspiął się na niewielkie wzgórze za domem – za plecami miał sąsiadkę, a właściwie sąsiadkę i jej narośl. Na sznurku ciągnęła za sobą znudzoną kozę.
– U nas to częste – dodała – idziesz na dół? Potrzymasz Baśkę? – wręczyła mu sznurek, na którego końcu rogate zwierzę beznamiętnie jadło trawsko.
– Nie dokończyłam ci, a przecież dobrze jakbyś wiedział, że w tym domu było dużo nieszczęśliwej miłości. Ta siostra, pamiętasz?
– Greta.
– Dobrze pamiętasz. Greta próbowała wszystkiego, żeby nie jechać do Niemiec. Jedni mówią, że miała we wsi obok kochanka, polskiego chłopaka, ale on się jej ze strachu wyparł. I ona płakała nocami, ale zostać chciała. Że miała też pod jabłonką pochowane dziecko, które z tym polakiem miała, nie chciała zostawiać ich obu.
Przemek szedł i chociaż obiecał sobie, że nie będzie tego wszystkiego słuchać, że go te historie nie wciągną, to jakoś nie mógł ani nie słyszeć, ani powiedzieć, żeby przestała.
– No i wtedy przyjechał tu Polak. Prawdziwy. Gdzieś z centralnej Polski go tu przysłali. I on zamieszkał z nią razem w tym domu, ale ona wiedziała, że przyjdzie na nią czas. I podobno ona mu powiedziała, że on będzie bogaty, że on będzie miał wszystko, jeśli tylko się z nią ożeni. Że rozumiesz – stara stanęła i popatrzyła w jego stronę, a razem z nią popatrzył na niego jej wielki guz na policzku – że ona musiała wiedzieć, że ten jej brat gdzieś tutaj ukrywa pewnie bogactwo i że ona mu je da, byle tylko się z nią ożenił, żeby ona mogła tu zostać. – Ruszyła przed siebie, jakby odetchnęła z ulgą, że powiedziała mu taką historię.
Szli w dół, a on liczył, że może doczeka się jakiegoś happy endu, który niewiadomo, jak miałby właściwie wyglądać. Ale kobieta sapała i nie mówiła nic więcej.
– I co, ożenił się? – zapytał, ale sam usłyszał, że brzmi to naiwnie.
– A gdzie tam. Nawet chwilę się zastanawiał, ale kto by wtedy chciał mieć żonę Niemkę? Wyjechała czy tam ją wywieźli i tyle. Dali jej dwie godziny na spakowanie i tylko jedną walizkę mogła wziąć. Trochę rzeczy. Resztę mu zostawiła. Tylko on potem czasem tę historie opowiadał po pijaku, ale z żalem jakimś. A po nim dom stał pusty, to go co chwilę ktoś inny nachodził, żeby tego skarbu szukać. Nic nie znaleźli. Czasem ktoś coś mówił, że pojawia się tu mężczyzna w czarnym płaszczu i szuka coś koło murów, że niby to ten brat, ale jak? Po tych wizytach zostawały dziury w ziemi.
Czuł, że mu pulsuje w skroniach, że go te historie przytłaczają, nie są mu do niczego potrzebne. Każdy mu tu coś chciał opowiedzieć, chociaż to lepsze niż, żeby go pytali, co on ma do powiedzenia.
Odprowadził babkę i kozę pod dom. Podziękował za ciasto, odmówił kompotu i uciekł do chłodnych murów, które dawały schronienie, ale może tylko na niby.
W domu usmażył sobie kiełbasę z cebulą na brudnej i zdezelowanej kuchence i zaczął jeszcze raz oglądać zdjęcia. Ludzie na nich w większości byli poważni, bez uśmiechu. Dwójka tylko dzieci wyglądała na małych łobuzów, jakby śmieszyło ich to całe wydarzenie. Chłopca przytrzymywała z tyłu jakaś ręka, bo na pewno uciekłby z kadru, dziewczynka ledwo powstrzymywała się przed chichotem. No i ten pies. Może jednak mu się zdawało, może to inny kundel, a może wszystkie wiejskie kundle świata pochodzą od jednego prakundla i mogą się mylić. Na dłużej zatrzymał się przy zdjęciu kobiety. Dziewczyny nawet. Ona się uśmiechała. Bo może jeszcze nie wiedziała, że trzeba będzie spakować wszystko w małą walizkę, że ma jakiś limit przedmiotów, limit życia. Że nawet, jeśli zbierała garnuszki, kubeczki, te wszystkie przybory, to to wszystko tu zostało. Garść rzeczy bezcennych.
Chodził z kąta w kąt. Na więcej roboty nie miał już siły, więc wbrew temu, co sobie postanowił, wybrał się do Aliny na koniec wsi. Jeśli nie może zadzwonić do żadnego ćpuna, to przynajmniej pogada o niczym.
– O dobrze, że jesteś! – powiedziała uradowana kobieta – Chodź, chodź. Są moi znajomi.
Zaczęła przedstawiać kilka osób, które siedziały przy stole pod wielką jabłonią. Nie zapamiętał imion, nie specjalnie zresztą się starał. Na stole stanął kompot i ani jednej butelki wina. Każdy nalewał czereśniowy napój do kieliszków. Zrobiło mu się przyjemnie. Alina przedstawiła go, jako specjalistę od zabytków.
– Nie przesadzałbym może. Po prostu remontuję stary dom.
– Tak, tak. Ale wiesz, tu każdy dom to prawie jak zabytek. Każdy z nas w takim mieszka. Ale specjalistów do roboty jak na lekarstwo. Wszyscy się śmieją. Zaczynają się historie o przeciekających dachach, wietrze, który hula w szparach pod oknami, o braku ogrzewania i wody.
– A w tych domach waszych, coś znaleźliście? – zapytał.
– O! Zaczyna się o skarbach! – krzyknął mężczyzna na końcu stołu.
– Tu w każdym domu coś możesz znaleźć, ale to historie. Drobne przedmioty rozrastają się do wielkich opowieści, ot łyżeczka i podkowa.
– Stare widły, dwie szklanki.
– A zdjęcia?
– Czasem też – kiwają głowami.
Wieczór mijał miło, zrobiło mu się przyjemnie tak wśród ludzi, wśród obcych nawet. Życie sobie było. To trzecie. Zaczynało się jakoś stawać. Może tak to właśnie wygląda? Może można się spotkać, pośmiać, rozmawiać. Drobnostki. Czuł, że właśnie się czegoś uczy, dostaje jakąś lekcję, która mu się podoba.
Dowiedział się też, co go zaskoczyło, że mały człowiek, którego regularnie spotykał i pani Maria od kompotu i drugiej twarzy, to skłócone rodzeństwo, które lubi opowiadać o sobie złe historie.
– Nie daj się tylko w ten konflikt wciągnąć – zaśmiała starsza kobieta. – Wygadują o sobie różne rzeczy. To trwa od dawna.
– Od pokoleń?
– Jakich pokoleń, jak każdy tu od niedawna, a może i każdy na chwilę – powiedziała Alina.
Przy pożegnaniu złapała jego nadgarstek, dokładnie ten z bransoletką i powiedziała:
– Tu każdy od czegoś ucieka. A potem każdy tu wrasta – pomacała medalik z imieniem, który miał na ręku – każdy tu sobie jakoś świat układa.
Wracał przez wieś po ciemku, a w głowie mu huczało. Tym ostatnim zdaniem Alina zepsuła wszystko, a może po prostu wybiła go z jakiegoś idiotycznego uczucia, że jest dobrze. On od niczego nie ucieka, przecież właśnie stawia pierwsze kroki do przodu. Próbował oddychać, zgodnie z tym, czego się nauczył. Poczuł, że jeśli coś mogłoby mu odbierać oddech, to ta czarna dziura w nim. Zasysa wszystko, co dobre. Było mu wesoło, a nagle znów ta odchłań. Co ta baba do niego mówi, co ona chciała. Chciała dobrze. Filtr na oczach, filtr na oczach.
W domu zamiast iść spać, zabrał się z impetem za demontaż starego, kaflowego pieca. Piękny był to piec, ale najnowsze przepisy i dotacje nie pozwalały na węglowe opalanie domu. W piwnicy miał stanąć nowoczesny kocioł na palet, a ten piec zajmował miejsce w przestronnej jadalni. Była to praca trudna, staranna, nie chciał, żeby chociaż jeden zielony kafel pękł. Ale też coś mu mówiło, że gdyby był Gretą ze zdjęcia, to tu schowałby swoje małe pamiątki. Już spod drugiego kafla wyleciał skórzany woreczek, w którym znalazł malutką srebrną łyżeczkę. Taką łyżeczkę na orzeszek, a na niej imię Ernst. Przejechał delikatnie palcami po grawerze, zawinął. Przy ścianie okazało się, że są aż dwa schowki. W jednym kubeczek na mleko, w drugim całkiem dobrze zachowana serwetka z pięknym haftem. Serwetka, a może i narzutka. Znów nic, ot jakiś taki okruch z tego, czym mogło być tu życie.
Czuł jednak, że zlepia z tego coś, że powstaje mu jakaś osoba, ktoś się tu rodzi poskładany z przedmiotów. Oboje składali się z drobiazgów, które próbowali zachować, składali się w całość z drobnych rzeczy, które robiły z nich jakieś osoby.
Głowę zalało mu pragnienie zbudowania całej kobiety ze zdjęcia, kawałek po kawałku, przedmiot po przedmiocie. Tak właśnie, jak chciała, żeby została tutaj, odżyła. Posklejać ją. Przywrócić. Pracował do rana, rozwalił wszystkie miejsca, które miał zaplanowane, powiększył wejścia, walił w ściany, wydłubywał cegły, zdzierał podłogi. Rozebrał się prawie do naga, robił przerwy na papierosy i batony, ale w tych przerwach tylko wymyślał nowe miejsca, w których Greta mogła coś schować. Gdzie mogła dać swoją sukienkę, gdzie by schowała kolczyki, chochelkę, guziki? Gdzie Greta by dała zdjęcie dziecka? Walił i kuł, zdzierał, walił, kuł, zdzierał. Cały pokryty był warstwą tynku i czerwonego pyłu. Nad ranem usiadł na ziemi i rozłożył przed sobą przedmioty: sznurek małych szklanych koralików, talerzyk z jabłuszkiem, pudełeczko z przyborami do haftowania, medalik, łyżeczkę. Ze swojego plecaka wyciągnął zdjęcie dziewczynki, a od plecaka odczepił seledynowy breloczek z napisem „trzeźwy od 3 miesięcy”, dołożył bransoletki. Wytrzepał plecak, który miał też na odwyku. Podszewka była rozpruta, bo wyjęli spod niej dwa kryształy i kilka tabletek. Sprawdzili też kosmetyczkę. W umówię zresztą zgodził się na przeszukanie wszystkich rzeczy osobistego użytku.
Teraz wszystko, co swoje i co znalazł, zaczął zawijać w papierki i planować, gdzie wmuruje te przedmioty, w które szczeliny powkłada.
W końcu zasnął. I znowu bez snu. Tylko kot przylazł niewiadomo którędy i położył się koło niego. A w oddalił szczekał kundel, a może właśnie szczekał pod domem. Ten, albo tamten.
Rano obudził go elektryk, potem przyjechał hydraulik. Krzątali się po domu, rozkuwali inne ściany, a on tylko zaglądał im przez ramię, czy nie znajdą więcej Grety. Musi sprawdzać przed nimi, musi tu zostać i pilnować tego życia w zakamarkach. Telefon odzyskał sprawność i zobaczył kilkanaście nieodebranych połączeń od inwestora, wreszcie udało im się skontaktować. I chociaż miał już przygotowany cały plan rezygnacji, odbiór pieniędzy za dodatkową robotę, to powiedział, że zostanie ile trzeba, że prace idą dobrze, sprawnie.
Usiadł przed domem i napił się kompotu. Dużo tu jeszcze, dużo do zburzenia, dużo do zamurowania, ale będzie coś z tego.
Anna Słowiakowska-Polak – pisze prozę o tym, co duszne i ciasne. Pracuje jako specjalistka ds. strategii i rozwoju w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Ukończyła Kurs Pisania Powieści „Kraków Miasto Literatury UNESCO” oraz warsztaty literackie Wydawnictwa Czarne i Gór Literatury. Jej życie toczy się między Krakowem a 150-letnią ruiną w Bardo – domem, który remontuje i gdzie kończy pisać książkę.
Ola Lewandowska-Ferenc – redakcja