
Agnieszka Gójska – opowiadanie
Sól
Na twarzy osiadał szum.
– To sól – tłumaczy mi językiem podskórnym, znanym tylko nam, podwodnym. Morze rozczarowuje – myśli pewnie – widzę to w jej twarzy. Miała za duże oczekiwania. Chce od niego tyle, ile dostaje od kałuż, tylko razy milion. Jest późne popołudnie. Wszędzie pachnie obiadokolacją. Ciepły wiatr, zachodni, pędzi mi po plecach. Jej dłoń szuka w mojej klatce piersiowej tego miejsca, gdzie pali się lęk. Znajduje. Chwyta za rękę tak, jakby łapała za smycz nieswojego psa. Lgnę do brzegu jej ciała i wychodzimy na spacer. Tutaj wszystkie domy są nasze. Po kolei mijamy ten, w którym pożądliły nas pszczoły, i ten, gdzie po raz pierwszy spałem w obcym łóżku. Tam jest dom dziadka Józefa, a w tym mieszkał lekarz, który odwiedzał nas wszystkich wahadłowo na okoliczność jakiejś oskrzelowej francy. Teraz wszędzie obcy, turyści, ale i my jesteśmy turystami. Odwiedzamy w sobie nawzajem nostalgię. Oboje karmimy się okruszkami z pajdy, co była tak wielka jak nasze dorosłe już głowy, i wszędzie ta sól…
Burczy mi w brzuchu. Jest wczesny wieczór. Plecy ojca prowadzą mnie przez ciemny korytarz, prosto na jej werandę.
– Mama tu zawsze jadła, pamiętasz? Tu nie będziesz przeszkadzać wczasowiczom – tłumaczy mi ojciec i jak plan strategii rozkłada na stole kraciastą ceratę.
Przynoszę nam z kuchni garnek z zupą i dwa talerze.
– Zjesz też drugie? – pyta
– Nie, nie, zupa wystarczy – mówię i widzę, jak naraz ojciec chudnie mi w oczach, a jego posmutniały korpus wiotczeje pod ciężarem tych słów.
– Zrobiłem pierogi… Z serem… Jak lubisz – szura mi słowami po sercu.
– Takie, jakie mama robiła… może nie aż takie…
– Zjem, zjem – poprawiam się, jakbym łapał spadający słój miodu w locie. Zawracam rzekę rodzinnego dekorum widelcem.
Czereśnia
– Stołek, który stoi w sadzie, przy czereśni, trzeba przynieść na noc do sieni. I nie zamykaj na klucz. Ja zamknę przed snem.
– A goście? Mają klucze?
– Nie, ja nie daję. Zawsze gubią, bo nie ich.
– Ja też gubiłem, pamiętasz…?
– Nie pamiętam. Ty zawsze pilnowałeś, bo to wszystko twoje, twój dom, szczególnie teraz.
Tata znika mi z pola widzenia, ale jego obecność wybrzmiewa w szuraniu przesuwanych krzeseł, brzęku zbieranych talerzy w jadalni. Skrzypią deski przy wejściu do kuchni, brzęczy cykada, termy, szumi woda z rur. Tu, na werandzie, wieczorną melodię domu fortyfikuje zawodzenie morza, piaszczyste i symfoniczne. Wysokie sosny oddechem z koron po korzonki przez pni, flety i piszczałki nawołują noc i tylko nasza czereśnia milczy. Milczy, jakby trzymała w sobie sekrety nas wszystkich. Ojciec co rano wystawia stołek i każdy, jak w zasadzkę zwabiony, zasiada. Sięga po owoce, a potem wypluwa z siebie pestki i smutki, i złości, i tajemnice.
Muzyka domu ustaje. To znak, że trzeba iść zabrać z czereśniowego konfesjonału taboret, ale braknie mi sił. Coś się po mnie kołacze, coś wysysa, coś osłabia. Nie chcę zamykać oczu, ale zło. Zło o to prosi. „Nie idź tam”, mówi. „Chodź do mnie, do środka”, męczy. „Zostań ze mną”, jęczy. „Bo jeśli nie, to…”, szantażuje. Zaczęło się zaraz po pogrzebie mamy. Nie, nieprawda, nie zaraz. Odczekało trochę, taktownie.
Przyjechałem do domu sam i na chwilę. Tylko na uroczystości i do pomocy, rzeczy ułożyć, w sprawach pomóc. Przyjechałem, ale wszystko było zadbane. Stoły nakryte, łóżka zaścielone. Gdyby nie pamiętać o okolicznościach, można by nie zauważyć braku.
Gdyby dało się zapomnieć. O to zapomnienie przyjechałem poprosić czereśnie, bo tak we mnie pamiętało wszystko. Była zima i choć stołek stał pod drzewem, nie było owoców ani pestek do wyplucia. Siadało się w opanowaniu jeszcze, ale już gotowemu na tę rozpacz. Dłonie mi marzły, oparte o szorstki i mokry pień. Palce czerwieniały, skóra pękała, jak na przejrzałych owocach, mięknących i wiotczejących. Coś truchlało, gniło. Gdy obracałem w ustach zmyślone modlitwy, głowa nieubłaganie mieliła zasłyszany hit z radia.
I znów poczułem, jak to zło, co z siebie miałem wypluć, puszcza pędy.
– Weź ze sobą stołek, jak skończycie. – Słyszę głos taty
– Stara czereśnia lepsza jest od niejednej wiary.
Porządek
Mama nie zostawiła po sobie żadnych zaleceń, a zarazem wszyscy czuliśmy ogrom powinności, by postępować w zgodzie z jej wolą.
Sprzątać jak przed świętem. Chodzić po domu w kapciach. Prać białe oddzielnie.
Obrusy schły na drzwiach. My snuliśmy się po pokojach w czerni, otuleni bezdechem. Dalsza rodzina, przyjezdni patrzyli na nas z niewygodą litości. My odpowiadaliśmy im spojrzeniem porzuconego przez watahę wilka, ale widać udomowionego, bo nie zaniechaliśmy karmienia gości. Zupa, rosół z makaronem i gulasz. „Kaszy za dużo” i „zabrakło natki” – mantra naszych obiadów.
Psy też karmiliśmy o stałych porach. O pełnej godzinie, a w nagrodę one zabierały nas na spacer na plażę i z powrotem. Jak fale z morza, tak my do brzegu przybijaliśmy z lądu. Rano ojciec, wieczorem ja. „Zaklepywaliśmy się” wzrokiem na linii horyzontu i już ciągnęło nas na powrót do domu. Ciągnęło nas do resztek wszelkiego maminego, a ze wszystkich miejsc w domu właśnie jej brakowało nam najbardziej. Zamiast niej obawa, że gdy minie zima, trzeba będzie otworzyć okna, wypuścić pozostałości, rozluźnić pięści, zaprosić do domu obcych, turystów, przybyłych nad morze, a nie nad naszą utratę.
Tort
– Co notujesz?
Spytał mnie ktoś z tych, co przyszli mamę pożegnać. Nie rozpoznałem go, ale też nikogo z innych jej bliskich nie poznawałem. Z ojcem odwrotnie, rozpoznawaliśmy się co chwila na nowo. W sali bankietowej, jak morskie istoty wrzucone do świeżej wody. Łapaliśmy się wzrokiem, odhaczając wzajemnie kolejne stadia socjalnego wstrętu. On powoli opływał pokój z prądem. Mnie udało się zająć karny kąt na ławie w rogu sali.
– Spisujesz obecność? – zabrzęczał nade mną młodzieńczy głos.
– To jest syn Hani – odezwał się zaraz drugi, kobiecy głos z czarnych lakierek z brokatem na czubkach. Ton przepraszający za pytanie syna, za wścibskość, za nietakt.
– Notuję, żeby nie zapomnieć – odpowiadam grzecznie, rozumnie, jak dobry chłopiec, tylko że dźwięk się żaden nie wydobywa i to białe kłamstwo tylko spojrzeniem recytuję. Gapię się na nich z rozdziawioną gębą. Parę męczliwych chwil ciszy i obcy odchodzą do reszty. Szukam wzrokiem ojca. Zamiast niego przed moimi oczyma ląduje spodek z sałatką z ryby i ananasa. „Nasze kondolencje” szumią jak niesprzyjające warunki pogodowe. Wybieram więc migrację. Ruszam w stronę kuchni. Brakuje widelców i serwetek. Te stołowe, w kwiaty, błędnie używane były do zakrywania skrzywionych ust i otarcia łzy i teraz majonez i krem z tortu trzeba wycierać ręką.
– Kto przyniósł to ciasto? – pyta ojciec zza moich pleców. On też tu szuka schronienia.
– Tamta kobieta – wskazuję ruchem głowy na szczupłą dziewczynę w granatowej sukience za kolana. Spogląda na mnie. Skinienie głowy, obustronny półuśmiech.
– Znasz ją? – pytam
– Nie wiem, może. To chyba ktoś z pływalni mamy.
– Nikogo tu nie poznaję – tłumaczę się.
– Hmm – burczy ojciec – podobno smaczne wszystko.
– Co się z tym robi? Z tym, co zostanie?
– Chyba mamy to zabrać do domu. Karmić się tym. Nie ma co wyrzucać.
Dziewczyna od tortu rusza w naszą stronę. Przylegam plecami do taty.
Żaden z nas nie jest dziś wystarczająco mężny czy męski. Żaden właściwie dorosły. Żaden głodny.
Zbliża się, torując sobie nagimi rękoma drogę między zgromadzeniem. Krok, krok, krok, nadciąga. My, coraz bardziej dziecięcy, na nowo odkrywamy wstyd.
– Podziękuj za ciasto – szepcze ojciec.
– Nie, dziękuję.
– Nie żartuj – zwraca mi uwagę.
Mamę bym tym rozbawił, myślę. Dziewczyna przed nami też się uśmiecha, więc czuję, że wygrałem.
Rodzynki
– Nie odsłaniaj zasłon – prosi ojciec
– Boli czy ciemno dla smutku? – pytam, ale przecież wiem…
Siadam obok ojca, na brzegu ich łóżka.
– Pamiętam taki dzień – zaczynam – dwie, może trzy wiosny temu. Wychodzimy z mamą z apteki na plac Przymierza, za rynkiem. Zimno wszędzie było i mokro. Światło raziło ją w oczy. Pamiętam, że chciałem wciąż pytać, jak się czuje, tak z bezsilności chyba, a ona miała mnie przez to dość.
– Głupio mówisz, synuś. W bólu była, to zawsze człowiek nieswój. – Zamyślił się na chwilę, liczy coś. – Na wiosnę przyjechałeś, pewnie na święta tylko. Chciała się tobą nacieszyć – tłumaczy ojciec z barłogu, gdzie szlafrok, książka, skarpetki, tabletki. Bezwiednie przycisnął poduszkę do klatki piersiowej. Trochę tuli ją, ale zaraz z całych sił ściska i nie puszcza. Nie przebrał się na noc, tylko w swetrze i koszuli leży.
– Zagarniam mamę do siebie – ciągnę dalej, jakbym nie widział, że już nie słucha. – Chcę, by mogła schować twarz przed słońcem w jaskini płaszcza. Przyciągam ją, a tam opór.
– „Dawno nie było tak świetliście” – tłumaczyła mi boleśnie rozedrganym głosem, ale też silnym jakoś.
– Głos, jakby jechała po kocich łbach, ale nie byle czym… Jeepem jakimś. – Uśmiecha się ojciec. Czyli jednak słucha, myślę. Dopowiadam więc:
– Mama patrzyła w słońce i mówiła, że aż szkoda się chować przed światłem, choć boli, ale zaraz sama zasłaniała oczy dłońmi.
Uśmiechamy się do siebie, ja dla niego, on dla mnie. I on teraz zamyka oczy.
– Migrena. Światłowstręt – mówię.
– I ty też tak masz? – on pyta.
– Mam i dusi, jakby tlenu w powietrzu brakło. Może ci okno otworzę, chcesz? Mnie to pomaga, jak tak wpuszczam świat.
– Tylko żeby był cichy, nie za dużo życia – prosi ojciec, prosi, jakby stwórcę prosił co łaska, a ja co, najwyżej mogę być zwiadowcą. Rozszczelniam więc okna. Miarowo wpuszczam szumy i szmery. Delikatnie popycham futrynę ręką. Łowię uchem dźwięki. Spoglądam na oczy ojca, zaciśnięte jak rodzynki w drożdżowej bułce z masłem i cykutą bólu.
– Huczy ci? – pytam, a on kolebie się w łóżku na tak.
Wizyta
Mamuś,
W domu dobrze, wszystko na miejscu. Psy czekają na ciebie co rano pod drzwiami. Myślą, że cię chowamy na górze. Z czasem i my zaczniemy im wierzyć.
Znów chodzę wspólnymi nam ulicami, tymi które sumują się w nasz szlak nad morze. Rozumiem cię teraz lepiej bo i mnie przestało ono już poruszać. Jesteśmy znów podobni. Myślę, że trzeba było ci wyjechać stąd i wrócić. Ponoć podwodne istoty migrują do ciepłych wód. Taka zmiana dobrze robi morzu, którego ekosystem potrzebuje tęsknoty. Mogłem cię kiedyś porwać ze sobą. Mogłaś uciec by wrócić. Może to właśnie robisz teraz…
Przestaję pisać, gdy czyjaś dłoń dotyka mojego barku.
– Pan do mnie, prawda? – pyta kobiecy głos. Chwytam czapkę, palto i ruszam przodem przez próg gabinetu. Dopiero gdy siadam w fotelu, spoglądam na jej twarz, słoneczną i pustą.
– Pan był umówiony na… – zawiesza głos i sunie długopisem po wydruku z Excela, szukając mojego nazwiska.
– Na szesnastą – deklaruję, po czym zaraz, gdy tylko padnie sakramentalne „z czym pan do mnie przychodzi?”, wydeklamuję jej tę opowieść o bólu i o złym, co przyszło, gdy ktoś bliski mi odszedł, że ono odpuścić nie chce, że już długo tak, choć perfekcyjnie przecież odczyniam wszelkie rytuały, że spaceruję, czasem całymi godzinami, że jem mimo braku apetytu, że owoce i że warzywa, że ojca też zło wzięło i teraz boli go nawet częściej niż mnie, ale że on przyjść nie może, bo turyści, bo goście, bo psy, bo ktoś musi być na miejscu, gdy nie ma mamy.
Kobieta trzyma długopis w dłoni, ale nie notuje, a chciałbym, żeby notowała, bo przecież to wszystko trudne do powtórzenia, gdy raz się już wypluje.
Patrzy na mnie z konsternacją chyba, ale że nie znam jej przecież, nie mogę po grymasie twarzy zakładać najgorszego. Chowam się wzrokiem przed jej spojrzeniem. Gabinet, jaskrawo jasny od jarzeniówek, wypełniają ramki ze zdjęciami roześmianych ludzi. Niektórzy w parach, w uścisku lub zainscenizowanym pocałunku. Ludzie młodzi, starzy, parę zdjęć ślubnych.
– To pani klienci? – pytam.
– Pacjenci – poprawia mnie kobieta i już lawa irytacji falą wlewa mi się do nozdrzy, gdy na jej twarzy pojawia się uśmiech.
– Rozpoznaje pan kogoś? – pyta głosem naraz tak dźwięcznie ożywionym, aż myślę, że swoim zainteresowaniem mogę teraz opłacić pomyślny przebieg terapii.
Spoglądam na fotografie. Patrzę na twarze, ciała, szukam znajomych sylwetek. Wszystkie sobie podobne, głowy, brzuchy, nosy, a jednak niektóre spojrzenia lżejsze jakieś. Przyjezdni, myślę, bo czystsze oczy, bo nie takie zasolone. Patrzę na nich z nadzieją, że i ja wciąż jestem trochę już nie stąd, że powrotny. Zatrzymuję się na chwilę wzrokiem nad każdą fotografią, ale tylko jedna odwzajemnia moje spojrzenie. Młoda dziewczyna, ciemnowłosa, jasnooka, z dzieckiem na rękach.
– Do mamy podobna – tłumaczę się, a kobieta uśmiecha się do mnie jeszcze szczerzej.
Czerwiec
Lato dusiło nas wszystkich. Turyści lepili się do cienia, a my nie nadążaliśmy z gaszeniem pożarów. To ktoś zasłabł, to zakazano drzew podlewać, bo susza, schły sady, schła nasza czereśnia. Klimatyzator w stołówce dmuchał w nas cuchnącą parą. Jedzenie kisło, noc kurczyła się, a ukrop złego w nas nie mijał.
Choć śnić zacząłem o pokoju, za dnia niezmiennie toczyłem się z moją wojną po domu, po ulicach, coraz mniej nad morze, ale ciągle za mamą. Rozmawiałem z mało kim. Z ojcem wymieniałem spojrzenia, zdania, gesty, tak jakbyśmy rozmieniali na drobne wzajemną troskę. Ja karmiłem przyjezdnych, on karmił mnie. Ja sprzątałem wieczorem to, co on naszykował rano. Ja chodziłem do pani doktor, on pilnował, bym nie tracił rozsądku. Mówił, że żadna z niej doktor nie jest, że takie tam szarlataństwa, że za mądry jestem na takie głupoty. Ja czułem, że to z mądrością nie ma nic wspólnego, że może głupio byłoby wierzyć w czary-mary, ale czuć blisko to, co odebrane, nie było głupio – i chodziłem dalej. Mama też by chodziła, tłumaczyłem sobie.
Ojciec nie ma w sobie na takie rzeczy przyzwolenia, myślałem. Nie ma tego głodu, wiary nie potrzebuje. Ma w zamian za nas dwóch akceptacji i rezygnacji, tak na przemian plączących się nam pod nogami. Gdy patrzyłem, jak porządkuje jej rzeczy, ogarnia jej kuchnię, rozmawia jej głosem z przyjezdnymi o pogodzie, cały taki z bólu i rozpaczy ulepiony, on był nadal swój własny, wolny jakiś. Złem tego nie nazywał. W ogóle temu nie dawał żadnego imienia. Ja tylko wołałem na to „zło”. Wołałem, ale nie przybiegało jak pies. Raczej to ono wyło na mnie, a ja biegłem, do sadu, na pocztę, na bazar, do doktor. Za złem się uganiając, gubiłem godziny tygodniami, bo mi to zło w pysku mamę przynosiło.
Zdjęcie
– Co tak się gapisz bezmyślnie – strofuje mnie ojciec.
– Nie wiem – odpowiadam, ale nie wyławiam spojrzenia zza pustego wzroku.
Zrobiło się znów chłodno i cicho. Wyjechali turyści, spadł deszcz.
– Oni są jak chwasty – mówię ojcu, który przeciera teraz stół ścierką, przed kolacją – bezczelni tacy, przyjeżdżają na gotowe, a czują się, jakby częścią wspólnoty byli. Dość ich mam, i tak co lato.
– Ale kończy się sezon, jadą do siebie. Uciekają, bo to nie ich miejsce. Koniec lata pieli z tych twoich chwastów nasz sad, chwastów, co nas karmią – dopowiada tata. Stawia przede mną talerz z fasolą i zaraz pyta: – A ty teraz znów jesteś tutejszy?
– Nie wiem, nie chcę wracać, jeszcze nie potrafię.
Wszędzie zrobiło się pusto. Taki dom i ulice pasowały mi bardziej. Tylko trudno było sobie miejsce znaleźć, bo zło zewsząd wyganiało. Pani doktor też coraz dłuższe dawała mi przerwy między wizytami i coraz mniej z tych sesji przynosiłem w sobie mamy. Nie było już żadnych ziółek na regulację ducha, żadnych nowych ćwiczeń czy praktyk. Czułem, jak gaśnie jej zainteresowanie, jakby już znała mnie za dobrze, wiedziała, że nie należy mi się spokój. Raz zapytała, czy mógłbym jej przysłać swoje zdjęcie, może z ojcem albo z jakąś koleżanką.
– To do jakiegoś rytuału? – spytałem, ale zaraz zaprzeczyła i powiedziała, że na ścianę, że będziemy kończyć nasze spotkania i chce mieć pamiątkę po tym „procesie”.
Potem przez parę dni próbowałem zrobić sobie sam ładne zdjęcie. Ojca nie chciałem prosić, choć pewnie by się zgodził. Szczerzyłem się więc sam przed sobą do telefonu. Najpierw na tle białej ściany w jadalni, potem przed domem z naszą czereśnią na drugim planie, w końcu ze zdjęciem rodziców za plecami, w białej koszuli i granatowym swetrze.
Wysłałem zdjęcie mailem w piątek i długo czekałem na odpowiedź. Dopiero w poniedziałek, w pierwszym dniu roboczym odpisała, że bardzo dziękuje i że to była przyjemność ze mną pracować. Poczułem jak złe zatyka mi nozdrza i wpycha pod wodę. Oddech, jak natrętny kot, szukał ze mnie to wyjścia, to wejścia, jakby się nie mógł zdecydować.
Chwyciłem smycz i potoczyłem się w kierunku morza. Pies wybrał kolana ojca, słusznie, ale ja w nadziei gwizdałem na niego jeszcze pod lasem. Gdy doszedłem na brzeg morza, było już prawie ciemno.
Poczułem dreszcz i sól na wargach. To moja podwodna istota niemo nawoływała tę drugą. Czekałem na odzew, ale cisza i tylko huk fal krwi uderzających do głowy. Nie przyszedłem na czas. Nie zdążyłem. Moja podwodna istota odpłynęła beze mnie do ciepłych wód.
Kamień
Gdy rano wstaję, dom jeszcze śpi. Z okna widać niebieski pas morza. Siadam blisko tafli szyby. Odbijam się od niej parokrotnie wzrokiem, jak uparty owad na uwięzi. Wpadam spojrzeniem we własne odbicie, raz przypominając bardziej rysami mamę, to znów ojca. W końcu przybijam spojrzeniem do morskiego brzegu. Chcę być jak najdalej i od żywych, i od umarłych. Namaczam wzrok w tej wielkiej wodzie i czuję rosnące pragnienie. Wydymam policzki, jakbym tę wielką wodę mógł pić. Nie połykam. Nasiąkam. Nie pomaga. Wracam więc z tej fatamorgany tu, ku innym mirażom. Jest niedziela, nie ma jeszcze siódmej, ale słyszę już ojca w kuchni przy kawie. Na łóżku, przy ścianie pełnej rodzinnych zdjęć, śpi czas miniony, jakieś moje tutejsze przeszłe. Skulone na boku, odwrócone do mnie plecami. Nic w nim nie mówi „wróć do łóżka, jeszcze wcześnie”. Nic nie szuka obecnego ciała „teraz”. Jakby wiedziało, że w nim ukryty jest ból i przerażenie, i złe. Kucam obok. Głaszczę swoją skórę, gdy naraz coś się porusza. Z bawełnianej pościeli wypełza cichy i lepki głos.
– Po co tak biegniesz tęsknotą do nieobecnych? – pyta, a ton jego sam przez się odpowiada.
– Nie da się przestać, jeszcze za wcześnie – tłumaczę i zamykam oczy. Zapada cisza, więc ciągnę dalej, teraz już niemo, dotykiem, oddechem. W końcu układam się na łóżku, wokół tego ciepłego kamienia milowego. Czuję, jak jego obłość topi się w ciemności mojej wody. Ustaje bulgot w przełyku i szmer w klatce piersiowej, a on, pewny siebie, choć przeszły, nie potrafi mi być już niczym na przekór.
Agnieszka Gójska absolwentka kulturoznawstwa i sztuk pięknych. Z grupą Dream Team współtworzyła książki komiksowe. Publikowała w magazynach i czasopismach („Zeszyty Komiksowe”, „Świerszczyk”, „Mydło”, „W kratkę”, „MOCAK forum”), współpracowała też ilustratorsko z portalem literackim Drobiazgi. Obecnie mieszka i działa w Warszawie.
Agnieszka Gójska absolwentka kulturoznawstwa i sztuk pięknych. Z grupą Dream Team współtworzyła książki komiksowe. Publikowała w magazynach i czasopismach („Zeszyty Komiksowe”, „Świerszczyk”, „Mydło”, „W kratkę”, „MOCAK forum”), współpracowała też ilustratorsko z portalem literackim Drobiazgi. Obecnie mieszka i działa w Warszawie.