
Agnieszka Dul – opowiadanie
Młode ziemniaki są najgorsze. Wymagają chirurgicznej precyzji zamiast oczu coraz bardziej zachodzących mgłą i sztywnych dłoni uzbrojonych w tępy nożyk. W codziennym rytuale oddzielania czystego od brudnego, coraz grubsze płaty trafiają do worka, a wątłe kulki, nie mniej oprószone ziemią, lądują w garnku, z którego za dwie godziny wygotuje się woda, a niewielką kuchnię wypełni charakterystyczny zapach, sygnalizujący, że cały proces trzeba powtórzyć. Można wtedy usłyszeć szeptane złorzeczenia, ale można też trafić na zapętlone radiowe zdrowaśki, przy których nie wyrzuca się z siebie słów, zwłaszcza tych brzydkich. Może pociekną łzy. Znowu, znowu, myślą równolegle, Anna i jej córka, która przychodzi, bo powtarzający się niemal codziennie alarm, to nadal alarm.
– Zrobię coś innego, nie przejmuj się, usiądź, odpocznij.
– Nie, nie. Ja obiorę. Jeszcze się ugotują – niezmiennie protestuje Anna. Coraz częściej jednak słowa biegną dalej, za rozpierzchającymi się myślami: – Jak bym tym wszystkim pieprzła i poszła w pierony.
– Dokąd byś poszła, mamo?
– Do domu. Czemu mnie tu trzymacie? Wypuść mnie.
– Jesteś w domu, mamo. Odpocznij, ugotuję coś innego.
– Nie kłam, ty, ty, kim ty jesteś?
W niezmiennych kształtach ściany i dach. I drzwi, i okna. I droga biegnąca przez las, przez polanę, która łagodnie przechodzi w jabłoniowy sad. Te same drzewa pod którymi się bawiła Anna, a później jej córka, a jeszcze później i córki córka. Kolory się zmieniały w rytmie pór roku, przewidywalnie, plamy zimnej zszarzałej bieli, wszechburość błota i rozkładających się liści, nieśmiało rozrastające się płaty zieleni, eksplozja różu w migawkowej zapowiedzi czerwieni owoców, znowu szarobrązy i prawie biel, jej kolejne nawarstwienie. Wraz z biegiem lat te metamorfozy stawały się oczywiste jak kształty samych jabłoni, element nudnego krajobrazu, z którego nie można się wydostać, bo każda droga wiedzie do sadu, może ze śliwami albo wiśniami, ot, z małą wariacją na temat kształtu i smaku, ale i z nieodwołalnie przetaczającymi się falami brudnej szarości. Barwy chałupy były bardziej stałe, drewno i cegły zlewały się z otoczeniem, obce wydawały się w te nieliczne dni, gdy świeżo wybuchłej zieleni nie mącił cień jej burego przeznaczenia.
W tej palecie dom pozostawał domem, swój w swojej przestrzeni, pomnik dzieciństwa, świadek znurzeń, kolekcjoner siwych włosów. Harmonijne trwał przez dekady, a potem przyszła moda. Teraz domy są kolorowe, mamo, pomalujemy i nasz, będzie elegancki, Anna się zgodziła, niechętnie, ale młodzi racje swoje mają. Żółty jak żonkile, jak tulipany, jak te wszystkie kwiaty, na które miejsca brak wśród owocowych drzewek, żółty, cudacznie żółty, nieustannie obcy dom, który kilka lat później przestanie być domem.
Mamo, mamo, maaamoooo. Tak samo wołają i taką samą automatyczną odpowiedź otrzymują. Zazwyczaj Nie jestem twoją mamą. Zawahania Anny to przebłysk czułości, mieszanka zadziwień Kiedy tak wyrosłaś i rozczarowań Mnie starej nie odwiedzasz. Córka w rolę matki wchodzi z rezygnacją, bo to już wszystko jedno, bo to tylko słowa, słowa, a słowa już nic nie mogą.
Czasami przychodzą one. Luda zwykle się objawia w przepychu wzorów, w podomce zarzuconej na kraciastą flanelową koszulę i kwiecistej chustce zawiązanej pod brodą. Dodatkowa warstwa swetra, niegdyś jesienno-zimowa, zaczęła się pojawiać i w kwietniu, i we wrześniu, później również nieodzowna się stała w maju. W końcu została też na lato, na lata. Coraz więcej barwnych warstw na coraz wątlejszym zszarzałym ciele. Luda wygląda jak Anna i jak Anna zazwyczaj milczy. Kazia jest inna i nie pasuje do tej kuchni z piecem kaflowym, stołem nakrytym ceratą w wielkie słoneczniki i szafkami zamalowanymi farbą olejną na seledynowo, choć kiedyś to była i jej kuchnia. Teraz siedzi w gładkiej sukience w kolorze ultramaryny, błądzi wzrokiem po jabłoniach za oknem i też milczy, ale jej milczenie wydaje się inne niż Ludy i Anny, nieprzeniknione i pełne znaczeń. Sączą herbatę. Zdania się wydarzają, rozbłyski słów i powrót do ciszy albo monotonnego szmeru telewizora. Jest jak jest. Nogi bolą. Ładnie ci tu dom urządzają. Na cmentarzu byłam, znicze poprzewracane, posprzątałam i podlałam kwiatki. Susza straszna. Anna to wszystko wie, jest jak jest. Czasami tylko nie jest pewna, kim są te nieznajome starsze kobiety w jej kuchni, a od tego najbardziej serce boli. Ale tego się nie mówi.
Kurwy jedne, zawieźcie mnie do domu! albo Kochaniutka moja, odprowadzisz mnie, bo nie znam drogi? Prośby i groźby w dowolnych konfiguracjach, w przypadkowych momentach, w płaczu i w krzyku, zazwyczaj poprzedzone lamentacyjnym Gdzie ja jestem? Dramat codzienny na Annę i córkę. Po toalecie wyzwiska, prawdziwie poetycka litania do córki, jej bezimiennej, obcej twarzy. Przy obiedzie nagle wyrzucane przekleństwa, te z arsenału od lat gromadzonej wściekłości, słowa, których znać nie chciała i których się teraz wstydzi, więc po chwili sięga po uśmiech. Przed snem jeszcze nieśmiała prośba albo i trzy. Niekiedy ruszają w podróż, we dwie, jak za dawnych czasów. Lament przycicha, gdy tylko opuszczają polanę. Wreszcie, wreszcie, myślą równocześnie, gdy samochód sunie przez las w stronę centrum miasteczka, gdzie na rondzie kreśli kilka kółek, Patrz, tu mieszka Kazia, a tu jest kościół, może chcesz wstąpić, już zaraz będziemy w domu, poznajesz, mamo, Anna kiwa głową, z przekonania to czy ze zmęczenia. Wtedy wracają, znowu las, polana, sad i dom, dom, jego żółta obca plama, skaza w krajobrazie. Gdzieś ty mnie przywiozła?
Nie ma już słów do słów. Rozbiegają się. Przypadkowe dźwięki, sapnięcia, często przychodzą też łzy. Mamo, mamo, co ja chciałam, nie, nie wiem, boję się, bo, bo, bo, ma mo. Pauzy coraz dłuższe i coraz częstsze. Zamiast słów nawarstwiają się wokół Anny przedmioty, swetry, koce, leki. Książki, na których kolorowe okładki z rozmarzeniem spogląda i odkłada je z powrotem na stos, czasami jeszcze tęskniąc za utraconymi słowami. Najbardziej cieszą ją teraz gazety wypełnione obrazkami z pięknymi młodymi ludźmi, których uśmiechy odwzajemnia, obrazkami z innego, wielkiego świata. Świat Anny tymczasem się skurczył do kuchniosypialni z widokiem na odwieczne jabłonki. Dobry to świat, bezpieczny i niezmienny. Ktoś nad nim czuwa. Może matka. Może córka. Może to dom.
Trzy siostry popijają herbatę. Na ich coraz rzadszych spotkaniach już tylko kolory krzyczą. Imiona nie mają znaczenia.
– studiowała sztuki wizualne, obecnie zajmuje się danymi. Zdarzało jej się publikować recenzje teatralne w poznańskim IKSie. Od kilku lat mieszka w Kopenhadze.
Kinga Skwira – redakcja