
Adrian Krysiak – opowiadanie
Bodaj Borges
„[…] ujrzałem w pewnym gabinecie w Alkmaar ziemski globus pomiędzy dwoma lustrami, które mnożyły go bez końca, ujrzałem konie o zwichrzonych grzywach, o świcie na jakiejś plaży nad Morzem Kaspijskim, ujrzałem delikatny szkielet jakiejś dłoni, ujrzałem pozostałych przy życiu po bitwie, wysyłających pocztówki, ujrzałem na jakiejś wystawie w Mirzapur hiszpańską talię kart, […] ujrzałem perskie astrolabium, ujrzałem w szufladzie jakiegoś biurka nieprzyzwoite, niewiarygodne, jednoznaczne listy (a dukt pisma sprawił, że zadrżałem) […]”
Jorge Luis Borges, Alef, przeł. A. Sobol-Jurczykowski
Kompletnie nie wiedział, jak zacząć, toteż od razu przeszedł do sedna. Ciekawie się zresztą składa, że w owych dniach sporo akurat spacerował, a właściwie to — z braku perspektyw i lepszego słowa — włóczył bez celu po mieście, wyobrażając sobie, że jest uczniem Arystotelesa czy Bóg wie kim. Nie była to rzecz jasna kwestia wrodzonej potrzeby, bez większych problemów potrafił wymienić dziesięć bardziej interesujących aktywności niż włóczęgostwo, nie miał też ambicji zostania flanerem — co w tym kontekście wydaje się naturalną konsekwencją pewnych wyborów — ponieważ zgłaszanie akcesu do jakiejkolwiek subkultury uważał za uwłaczające i zbędne, jego życie zaś było w wystarczającym stopniu wypełnione atrakcjami, by nie musiał poszukiwać nowych form daremnej rozrywki. Otóż on uciekał. Kompletnie nie wiedział, jak zacząć, ale zdawał sobie sprawę, że uciekał. Nie przed samym sobą, co to, to nie, właściwie to dość pewnie czuł się we własnym towarzystwie, wystarczająco zajmującym jak na jego skromne wymagania i potrzeby; jego przerażała wszechobecna ręka, nie ma jednak sensu jej tu przywoływać, po co kusić los. Tak czy inaczej, jako szwendający się tam i sam uczeń Arystotelesa poprzez spontaniczną deklarację przystąpił do jednoosobowej i wyobrażonej szkoły perypatetyckiej, co czyniło zadość zarówno jego zamiłowaniu do słów o starogreckiej proweniencji, jak i potrzebie przynależności oraz nie pozostawało w konflikcie z bardzo osobistą i głęboko zakorzenioną niechęcią do bycia częścią jakiejkolwiek grupy społecznej, w której musiałby się odnaleźć i dostosować do panujących zasad, a z regułami, co tu dużo mówić, był na bakier.
Poza tym, dzięki temu mógł jeszcze więcej rozmyślać o innej szkole, to jest „Szkole Ateńskiej” Rafaela, o uniesionym palcu wertykalnego Platona i roztaczająco-uspokajającym geście jego najsłynniejszego horyzontalnego ucznia, o wspierającym ciężką głowę Heraklicie i wyłamującym sobie palce bądź po prostu coś liczącym Sokratesie, jak również wszystkich tych wskazujących, notujących, rozcapierzających, zaprzeczających, rachujących, oświadczających, podtrzymujących, wertujących, wznoszących, upominających i przypominających, wygrażających i upadlających. Trwał właśnie zagłębiony w analizie postaci Awerroesa, który ze ściągniętym powagą nieboszczyka wyrazem twarzy, w nieomal religijnej pozie, znanej skądinąd, to jest z ikonografii wczesnochrześcijańskiej, z ręką na sercu zagląda Pitagorasowi przez ramię. Zatrzymał wzrok na centralnym punkcie przedstawienia, na dłoni spoczywającej na klatce piersiowej. Czy to gest rozpaczy, czy zwykła rewerencja, a może praktyczna przypadłość, polegająca na próbie opanowania niesfornej tuniki? Zwrócił uwagę na gradient i walor, jak również kształt linii, zgranie w czasie i przestrzeni poszczególnych elementów postaci uwiarygodnionych przez modelunek światłocieniowy. Wyobraził sobie alternatywne kompozycje, bardziej otwarte, dynamiczne i odśrodkowe, siebie pośród tłumu, siebie okrążanego, pochwyconego, bez możliwości ucieczki, przytrzymywanego i drapanego, wreszcie rozrywanego na strzępy. Wtem uderzyła go naga prawda tego przedstawienia — ujawniona z taką mocą, że aż się wzdrygnął i spojrzał raz jeszcze na swe wyobrażenie, na „Szkołę Ateńską”, którą znał na pamięć — a mianowicie fakt, iż każdy z nich, filozofów, perypatetyków, flanerów, posiadał rękę, często nawet, o zgrozo, dwie, co było nie tylko niestosowne, lecz momentami wręcz odrażające. Przypomniał mu się wiersz Césara Vallejo i pomyślał, że on też urodził się w dniu, w którym Bóg zaniemógł.
Z braku pomysłu na innego siebie, angażował się w intelektualne wojaże, stanowiące lustrzane odbicie samotności i wyrażające tęsknotę za minionymi czasami oraz odległymi potencjalnymi miejscami, z których tylko niektóre mogły istnieć naprawdę, wreszcie oznaczające podróże bez podróży, czas bez oczekiwania na przesiadkę, brak współpasażerów i bagażu doświadczeń, jedynie lęk przed nieznanym i przed rozczarowaniem pozostał ten sam. Planował napisać esej, garściami czerpiący z idei l’art pour l’art oraz Gesamtkunstwerk, artykuł, który zawierałby doskonały wykład pewnej koncepcji egzystencji bez odwoływania się do samego życia czy filozofii, za to skoncentrowany na imponderabiliach. Ambitne dziełko miało obejmować trzy uwagi muzykologiczne na temat koncertu fortepianowego w tonacji D-dur Ravela dla Paula Wittgensteina, zestawienie autoportretu Dürera jako Chrystusa z „Chrystusem jako Zbawicielem świata” Leonarda oraz „Śniadania na trawie” Moneta z „Koncertem pasterskim” Tycjana, jak również porównanie dwóch wersji Zwiastowania — pędzla Fra Angelica i znów Leonarda, napomknienie o trzech miejscach potencjalnych, z których tylko dwa mogły rzeczywiście istnieć, do tego obowiązkowo cytat z Dylana Thomasa o głodzie i szarańczy, coś z Louisa Aragona o uciszaniu świata przynajmniej na krótką chwilę, niezobowiązująca refleksja — mająca charakter dygresji — w czyich oczach (u Rilkego) tkwił blask i to od pierwszego dnia, a wszystko to podczas wsłuchiwania się w głos Paula Celana, obiecującego, że zabierze go do głosów z Estremadury, choć ten najostatniejszy element, trzeba przyznać, z jakiegoś nieuchwytnego powodu nie pasował do całości zamysłu. Największa rewelacja, zrywająca ze wszelkimi regułami dyskursu i kładąca kres wieloletnim bezcelowym i bezowocnym dociekaniom teoretycznym, miała jednak pojawić się dopiero pod sam koniec, kiedy to czytelnik, zmęczony lekturą i wypatrujący nagrody w postaci ostatniego zdania, opuszcza intelektualną gardę i jest najbardziej podatny na cios niełaski. Co, jeśli, zapytywał sam siebie, czyniąc z pytania retorycznego oręż w walce ze skostniałymi przyzwyczajeniami akademików, wszystkie te postaci kobiece w pozie Venus pudica nie tyle zasłaniają — w geście skromności — części intymne, co po prostu obnoszą się ze swymi niesamowicie pięknymi dłońmi?
Przyczyny swej obsesji oraz wynikających z niej rozlicznych niepowodzeń na gruncie osobistym oraz profesjonalnym dopatrywał się w trzech wydarzeniach, które położyły się cieniem na całym jego późniejszym życiu. Pierwsze wiązało się z arcydziwnym, a dla niego wstrząsającym wyznaniem matki, która, położywszy mu ciężką dłoń na ramieniu, jakoś przed jego dwunastymi urodzinami, oświadczyła: „Możesz tego nie pamiętać, ale w dniu, w którym się urodziłeś, zaniemogłam poważnie na ciele i umyśle”. Matka znana była w lokalnych kręgach terapeutycznych z niekonwencjonalnego podejścia do języka. Pamiętał, jak powiedziała: „Możesz robić, co ci się rzewnie podoba”, po czym rozpłakała się. Po jakimś czasie odkrył jej bogatą korespondencję z kilkoma psychiatrami, telepatami, szamanami, psychoanalitykami i rzeźbiarzami, z których większość była zapewne jej kochankami, wszyscy zaś bez wyjątku tytułowali ją „Kobietą z Aleksandrii”. To właśnie wtedy, jeszcze nieświadomie, rozpoczął poszukiwania protezy miłości i zrozumienia, tego jednego punktu, z którego mógłby obserwować swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, które jej, kobiecie, która go urodziła, zostały odebrane. W młodości była dobrze zapowiadającą się malarką, przedstawicielką abstrakcji lirycznej, z jednej strony zapatrzoną w dawnych mistrzów, z drugiej czytającą prace teoretyczne Josefa Albersa i Michela Tapié. Pragnęła złożyć niesztampowy hołd klasykom poprzez oddanie atmosfery ich dzieł dzięki zastosowaniu nowych, awangardowych technik wyrazu, do tego wykorzystując tę samą paletę barw oraz kongenialną ekspresję, znaczoną duktem pędzla, by w zamierzeniu skonfrontować dawne podniosłe treści z interpretacyjnymi wymogami teraźniejszości. I tak obraz „Szarańcza” miał wejść w dyskurs z „Rozstrzelaniem powstańców madryckich 3 maja 1808 roku” Goi, „Głód” z „Przeniesieniem ciała św. Marka” Tintoretta, „Chwilowa cisza świata” z „Wygnaniem z raju” Masaccia, zaś monumentalna i nieukończona „Pierwsza litera alfabetów semickich” miała w zamierzeniu artystki przywodzić na myśl „Stworzenie Adama” Michała Anioła. Niestety, wzorem Duchampa, matka porzuciła malarstwo na rzecz szachów, co okazało się najgorszym z możliwych wyborów, ponieważ w tej akurat materii okazała się absolutnym antytalentem, niezdolnym do zapamiętania debiutów i rozpoznawania wzorców, więc jej ranking szachowy Elo nigdy nie przekroczył tysiąca punktów, plasując się przez większość czasu na poziomie ośmiuset. Zmarła przedwcześnie, w Inverness.
Przez długi czas był przekonany, że Borges był jedynym, który ujrzał jej życie i śmierć, gdy znalazł się w piwnicy domu przy ulicy Garay, twarzą w twarz z domniemanym Alefem, gdy pisał: „[…] ujrzałem mnogość oczu, wpatrujących się we mnie jak w lustro, ujrzałem wszystkie lustra planety i żadne nie rzucało mojego odbicia, […] ujrzałem wypukłe równikowe pustynie i każde z ich ziaren piasku, ujrzałem w Inverness pewną kobietę, której nie zapomnę, ujrzałem gwałtowną fryzurę, wyniosłe ciało, ujrzałem raka na piersi, ujrzałem wzgórek suchej ziemi przy jakiejś drodze, gdzie przedtem rosło drzewo […]”. On sam nie przypominał sobie żadnego drzewa ani żadnej drogi, bowiem nie doświadczył żadnej z tych rzeczy, zadowalając się namiastkami życia i doświadczenia, pragnąc jednocześnie, by wszystkie one istniały, przynajmniej w domyśle, bo to oznaczałoby, że pamięć jest w stanie przechować nie tylko wizerunek czy wyobrażenie kobiety, ale i samą kobietę, na przykład jego matkę, która zasługiwała na pomnik autorstwa Brâncușiego, pomnik, który nie powstał. Sporo byłoby przesady w stwierdzeniu, że każda wędrówka była podróżą w poszukiwaniu matki, nie sposób jednak zaprzeczyć, że wiele by oddał, by móc wspominać ostatnie chwile, liczne odwiedziny, konkretne słowa otuchy i zażyłości, wreszcie wizyty przed nieistniejącym pomnikiem Brâncușiego, ale jak niby miał pamiętać coś, co nigdy się nie wydarzyło, przynajmniej w jego przytomności. Jedyne, czym dysponował, to pięć suchych faktów z życia matki, zebranych bądź zasłyszanych przypadkiem, żadnych szczegółów, które mogłyby ewokować echa przeszłości, żadnych idiosynkrazji, pamiątek, widm, same kontury, bez wypełnienia kolorem, Zuzanna bez starców, krajobraz pozbawiony miłosiernego Samarytanina, zarys dłoni bez palców. Pięć faktów z życia jego matki: malowała, grała w szachy, pisała listy, odbyła podróż do Aleksandrii, zmarła przedwcześnie.
Drugie doświadczenie liminalne, a ostatnie w kolejności chronologicznej, zawierało diagnozę rzuconą niby od niechcenia przez ekscentrycznego psychiatrę, do którego trafił podczas jednej z niezliczonych wędrówek: „Cierpi pan na syndrom Atzbachera-Regera, nazywany też zespołem Farbiarczyka, obrazem klinicznym przypominający chirofobię, lecz bez wątpienia stanowiący osobną jednostkę nozologiczną. Odkrył i opisał go, jeszcze w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, doktor Martín-Santos z Universidad de Extremadura. Może pan nie pamiętać, ale w «Dawnych mistrzach» Bernharda obaj protagoniści — Atzbacher i Reger — rozprawiają o ułomnościach sztuki oraz projekcji tej niedoskonałości na naturę człowieka, przede wszystkim oczywiście człowieka austriackiego, ale tak naprawdę każdego, kto — proszę wybaczyć pretensjonalny wtręt — miał nieszczęście się urodzić. W szczególności koncentrują się, Atzbacher i Reger, na zbiorach Kunsthistorisches Museum w Wiedniu. Jeden z nich, Reger, zauważa, że w salach muzealnych znajduje się tylko jedno arcydzieło, to jest «Siwobrody mężczyzna» Tintoretta, właściwie Jacopo Robustiego, w sali numer pięć. Ojciec malarza był farbiarzem tkanin, stąd przydomek «Il Tintoretto», co znaczy «Farbiarczyk». Tyle etymologii. Co do samej dolegliwości, dość powiedzieć, że w epicentrum pańskich problemów leży przekonanie Atzbachera i Regera, właściwie to samego Regera, iż dawni mistrzowie, jakkolwiek wielcy i wspaniali, godni podziwu et cetera, nie potrafili poprawnie namalować dłoni. Tym samym, przez ekstrapolację, pańskie rozumowanie, a tak naprawdę to wszystkie procesy myślowe, włączając w to wyobraźnię, ambicję oraz zainteresowania, są mało plastyczne, ponieważ nie potrafi pan odrzucić jedynego z punktów przestrzeni, który zawiera wszystkie inne, co pozostali ludzie, tak zwani normalni, tak zwani neurotypowi, czynią bez najmniejszych problemów przez całe życie, bez wysiłku i pomyślunku. Może pana również zainteresować, że doktor Martín-Santos wspomina w swoim artykule, o mało zresztą naukowym charakterze, pisanym techniką strumienia świadomości, że czynnikami wyzwalającymi melancholię w zespole Farbiarczyka są głód i szarańcza, tak, że nie sposób uciszyć świata nawet i na krótką chwilę, choćby i w oczach człowieka tkwił blask i to od pierwszego dnia, trzeba więc wsłuchać się w głos z Estremadury. Fragment ten doczekał się licznych egzegez w połowie lat siedemdziesiątych, jednak proszę się tym zbytnio nie przejmować, gdyż ostatecznie zaprzestano zajmować się publikacją, gdy odkryto, iż doktor Martín-Santos oddawał się niepokojącym praktykom psychoanalitycznym. Mam nadzieję, że to odpowiada na pańskie pytania. Jeszcze jedno, byłbym zapomniał. Niech pana nie zwiedzie fakt, że «Dawni mistrzowie» zostali wydani dopiero w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym, dwadzieścia jeden lat po śmierci doktora Martína-Santosa. To naprawdę nie ma nic do rzeczy. Nie ma się czym niepokoić”.
Trzecie i ostatnie wydarzenie, choć chronologicznie poprzedzające spotkanie z psychiatrą, dotyczyło jedynej bliskiej relacji, jaką nawiązał z drugim człowiekiem, to jest mało serdecznych stosunków z byłą żoną. Po latach wykazywania braku zrozumienia dla jego dziwactw, niedomagań i uporczywości, nie dając mu rozwodu, rozpoczęła coś, co w jego oczach było związkiem na odległość, dla niej zaś stanowiło ostateczne zerwanie kontaktu. Zamilkła nagle i chyba na zawsze, mimo iż on próbował regularnie, choć nieśmiało, powrócić do status quo ante. Raz jeden przerwała milczenie, trzydzieści lat temu, by napisać: „Może nie pamiętasz, ale nie dość, że nie ma, to nigdy właściwie nie było nas, byłam ja i byłeś ty, ale nigdy razem, bo ty tkwiłeś w poszukiwaniu jedynego z punktów przestrzeni, który zawiera wszystkie inne, nadal tkwisz”. Chciałbym ci opowiedzieć, moja była żono o poszlakowanej opinii, o sztuce teatralnej, którą miałem napisać, powiedział, którą zacząłem pisać, pomyślał, sztuce o trojgu ludzi, dwóch mężczyznach i jednej kobiecie z dysonansem poznawczym i problemami emocjonalnymi, powiedział, ich mało wiernymi pierwowzorami byli Marcel Duchamp, Yves Klein i Niki de Saint Phalle, pomyślał. Ulżyłoby mi, gdybym mógł streścić ci całą historię, o niebieskim chłopcu, który pragnął latać, o lecie węży, o mężczyźnie z osobowością dziecka, który ciągle musi coś udowadniać i być najmądrzejszy w klasie, powiedział, o niebieskim chłopcu, który pragnął latać, o lecie węży, o mężczyźnie z osobowością dziecka, który ciągle musi coś udowadniać i być najmądrzejszy w klasie, pomyślał. Otóż cała trójka uczestniczy w seansach metodą ustawień systemowych Hellingera, powiedział, które przekraczają wszelkie standardy psychoterapeutycznej dobrej roboty i przypominają raczej sesje nienawiści połączone z programowymi torturami psychicznymi, pomyślał, podczas których dzielą się swymi traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa, powiedział, zwykłymi doświadczeniami z dzieciństwa, powodującymi utrapienie na całe życie, doświadczeniami, jakich wiele, pomyślał. Postaci właściwie nie komunikują się między sobą, co ma symbolizować niemożność kontaktu z drugim człowiekiem, powiedział, nigdy nie potrafiłem pisać dialogów, pomyślał, więc wygłaszają puste frazesy pełne straceńczej nowomowy, powiedział, są zupełnie podatni i obnoszą się ze swymi nieszczęściami, pomyślał. Wiem już, jak chcę skończyć tę historię, powiedział, nie mam pojęcia, jak to skończyć, pomyślał. Wystarczy usiąść i ubrać w słowa kłębiące się myśli, niczym przy pisaniu wierszy, powiedział, nigdy tego nie napiszę, jestem fatalnym poetą, pomyślał.
Miewał rzecz jasna więcej wcale osobliwych pomysłów na krótkie teksty, właściwie to posiadał ich bez liku, lecz najczęściej nie potrafił wyjść poza sam oryginalny koncept. Na przykład w pewnym opowiadaniu, dość trzeba przyznać subtelnym, rolą narratora — ekscentrycznego, pedantycznego polimaty o encyklopedycznej wiedzy i wszechstronnych zainteresowaniach — było zbadanie, czy wpływ na B wywiera A czy C. W innej wersji tej historii ten sam narrator miał przeczuwać lub odgadywać, poprzez B, odległe istnienie Z, którego B nie zna. Oba pomysły, wyeksploatowane literacko i konceptualnie ułomne, wydały mu się jednak chybione i zbyt prostolinijne, postanowił więc napisać tekst, w którym pierwszy krok, niby straceńczy skok w pustkę, prowadziłby do następnego, związanego z pierwszym tylko niejasnym związkiem semantycznym, lecz nie szczegółowym czy przyczynowo-skutkowym, tak by zabrać czytelnika w podróż bez celu, pozwalając mu włóczyć się po obrzeżach sztuki lub metafizyki, to właściwie bez znaczenia, dość że nagrodą miał być nie końcowy efekt, ale sama natura peregrynacji. Ustalił też, że pierwszy chronologicznie krok wcale nie będzie obiektywnie pierwszym, tylko którymś z kolei, prowadzącym właściwie we wszystkich kierunkach, wertykalnie, horyzontalnie i diagonalnie, rozgałęziając opowieść, która miała się dzięki temu nigdy nie kończyć i prezentować wszystkie możliwe perspektywy i punkty widzenia, zawierając w sobie całe ludzkie doświadczenie i wiedzę, symboliczną, realną i możliwą. Gdyby zaś to było niemożliwe, pragnął przynajmniej tak zorganizować całość, by po wprowadzeniu każdej przyczyny bez wyjątku następował efekt, choć niekoniecznie tej konkretnej przyczyny, lecz jakiejś przyczyny, choćby i nieurzeczywistnionej; same rezultaty też nie musiałyby wydawać się szczególnie wiarygodne, ważne, by się pojawiły. Dzieło miało mu zapewnić wieczną chwałę i poczesne miejsce w annałach literatury, co oznaczałoby liczne podróże i nagrody, odczyty, odznaczenia, laudacje i zaprzysiężenia, bankiety, zaproszenia na wernisaże, nawiązania, spotkania z czytelnikami, cytaty z dawnych mistrzów, rauty, ręce w przeróżnych konfiguracjach, ręce obłapiające i ściskające, poklepujące po plecach i spoczywające na ramieniu, obejmujące w pasie, rozpinające rozporek i ściągające stanik, ręce gotowe do braw, oklaskujące, złożone jak do modlitwy i podpierające podbródki, a ponad to wszystko wreszcie i smutek wielki i nieokiełznany, bo nigdzie, jak głosiło dictum przypisywane bodaj Borgesowi, nie jest człowiek tak samotny, jak pośród innych ludzi. Do tego zostajemy sprowadzeni, pomyślał, do jednej myśli niewartej zapamiętania, do pretensjonalnego komunału, któremu marzy się, by zostać myślą skrzydlatą, powiedział, co z kolei skierowało jego wspomnienia ku przypowieści Sabaudczyka o drzewie, które pragnęło zostać powieścią. Opowiadania rzecz jasna nie napisał. Po prawdzie — ale i z nawyku — dobrze się czuł w swoim towarzystwie. Wszechobecna ręka nadal trzymała go w garści.
Poznań, 1 lutego 2025
Adrian Krysiak – miłośnik jazzu, eksperymentalnej prozy i metafikcji, raczej niepoeta. Krótkie formy prozatorskie publikował w „Helikopterze”, „Tlenie Literackim”, „Fabulariach”, „Stronie Czynnej”, „Gazeta Musi się Ukazać”, „Drobiazgach”, „Obszarach Przepisanych” oraz „Wizjach”. Nigdy wcześniej nie napisał ani nie opublikował żadnego wiersza.