Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Piotr Jankowski

Ada T. Kosterkiewicz – opowiadanie

Ostatni pielęgniarz opuścił oddział o dziesiątej przed południem poprzedniego dnia. Życzył nam powodzenia i dobrej nocy. Zabrał ze sobą kosz egzotycznych owoców, który stara Diatłowa dostała dzień wcześniej od swojej załogi na rocznicę pracy w kombinacie (od szesnastu lat była co prawda na emeryturze). Powiedział, że nie będzie ich więcej potrzebowała.

Jean Jacques Rousseau obudził się w bombardowanym szpitalu i nie miał ani jednej myśli. Była piąta rano.

Tak naprawdę nie pamiętał już zbyt wiele ze swojego poprzedniego życia na długo przed tym nim do nas trafił. Jeszcze poprzedniej nocy grasował był w lesie niedaleko Tarbes w Oksytanii z grupą rzezimieszków, a wiek wciąż był osiemnasty. To wspomnienie nadal w nim żyło, mimo że dzieląc z nami salę w szpitalu imienia Matki Teresy, doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej filozoficznej tożsamości i nie opowiadał nam wcale jak to w oberży pod Ulanym Włodarzem sprzedał swojego kompana, niejakiego Poirot de Lourdes, za garść talarów (tak się ugadali), co to to nie. To powinno było nas zaniepokoić.

Ale nie zaniepokoiło wcale. Nosiłam zresztą wtedy, dumna z ironicznego dystansu do siebie samej, koszulkę z brokatowym napisem „I Enjoy Red Flags”. Really, na serio. A James, który wciąż szukał własnej ścieżki w dziedzinach doktryn politycznych i prawnych, a także jak najcelniejszej definicji cywilizacji, szył czerwone flagi ze szpitalnych prześcieradeł, żeby mi zaimponować. Farby do ich barwienia nam nie brakowało. Jean-Jacques w ogóle nie znał angielskiego.

Cywilizacja tymczasem, przynajmniej w formie, jaką znaliśmy z dzieciństwa (ja) i filmów (mały Dżejmsik) dożywała swoich dni, o czym wówczas, zamknięci w murach bombardowanego szpitala, zawieszeni między tu i wspomnieniami z przyszłości, które w swej istocie nie były prawdziwymi wspomnieniami, ani nawet darem jasnowidzenia, lecz zwyczajnie bolesną świadomością apokalipsy, nie mogliśmy mieć pojęcia.

A jednak.

Czego by o sobie nie próbował zatajać, Jean Jacques w rzeczywistości był pospolitym złodziejem. Kradł w końcu od wszystkich i podpisywał swoimi inicjałami, JJ (czyt. dżej dżej). Wystarczyłoby mu więc i od nas jakieś myśli zakosić i dać im czas, by przerodziły się w coś większego, ale nie, on wolał pogrążać się w marazmie, w bagnie zwanym brakiem, zwanym utratą. Sądził bowiem, a my nieszczególnie skłonni byliśmy wyprowadzać go z błędu (a może właśnie nie-błędu), że nie ma w nas nic ciekawego, że brakuje nam lustra, w którym moglibyśmy się przejrzeć. Tak, być może miał rację biedny Jean Jacques. Było nie było, znalazł się w naszym bombardowanym szpitalu z tego właśnie powodu. Chcieliśmy, ja – Jesse i on – James, przywołać go, by przejrzeć się w nim jak z zapomnianym, pradawnym lustrze-źródle. Dojść dzięki niemu do jakichś nowych, ciekawych, rewolucyjnych wniosków, bo nic innego nam nie pozostało. Na próżno.

Cechowała nas przy tym pewna niecierpliwość, gdy więc w końcu zauważyliśmy, że nastała cisza i teoretycznie moglibyśmy spróbować opuścić szpital, aby sprawdzić czy niebezpieczeństwo minęło i czy rozsądnym będzie udać się po chleb, mleko, czy cokolwiek innego przetrwało w gruzach, zamiast tego po prostu odłączyliśmy od aparatury tych, których nie umieliśmy już rozpoznać po jękach. Zresztą wszystkie jęki ucichły.

Rousseau wystawił twarz do słońca. Wpadało przez podziurawione kulami zasłony. Zdawał się nam nieobecny w pierwszej chwili kontaktu z promieniami, które tak nagle obwieściły nastanie dnia, że niemal gotowi byliśmy z Jamesem uwierzyć, że oddał się głębokiemu strumieniowi myśli, jednak przyjaciel nasz, tak przyjaciel, bo zdążył już był zacząć tytułować się tym mianem, wciąż żalił się na ich brak. Z braku zwykł brać, z braku czerpać nowe idee, ale minęło mu to w momencie, gdy był zmaterializował się na naszym oddziale. Teraz brak nie był już mu przyjacielem. Miał tylko nas.

Ile jeszcze? Pytał, a jego blada, zaskakująco młoda i całkiem przystojna twarz przybierała odcień coraz bardziej przypominający czerwony sztandar, który kilka godzin wcześniej wynurzył się z krwi ofiar masakry, o której z uwagi na jakże frapującą nas obecność Jean Jacquesa zdążyliśmy na jakiś czas zapomnieć, i James zasugerował nawet, by odciągnąć go już od okna.

Ile jeszcze? Nie ma “ile”. Koniec świata sprawia, że czas przestaje mieć znaczenie, wszystko robi się dość niepoliczalne. Skąd wiesz? Pytał, a James w jednej sekundzie starzał się, a w drugiej młodniał o dziesięć lat i znów był dzieckiem, które zginęło w bombardowanym szpitalu tylko po to, by wiele lat później zmaterializować się na moim przedmieściu zupełnie nagle (tak jak teraz niespodziewanie pojawił się JJ) gdy myślałam już całkiem poważnie, że jestem ostatnią dziewczyną na świecie. Final girl. Tak było, tak będzie, tak jest. Czas jest względny.

Rousseau odwrócił twarz od słońca. Opalił się całkiem ładnie.

Nic z tego nie rozumiem.

Nie szkodzi. My też, odpowiedział James. Jednakowoż zostaliśmy u progu nowego porządku sami, myśląc całkiem poważnie, czy jesteśmy godni, by wskrzesić nasz gatunek, albo inaczej: czy nasz gatunek jest tego godny. W międzyczasie wielokrotnie zmieniając zdanie i dokonując cudownych aborcji. Ale nie chodzi o to i nie chodzi też o przetrwanie, bo okazuje się, że Ziemia to wielki supermarket i wszystkiego jest dla nas dwojga za dużo. Chodzi o to, że Jesse jest już nieco znudzona, a ja doszedłem do wniosku, że niczego więcej się od niej nie dowiem o życiu i cywilizacji i nie dowiem się też niczego z porzuconych przez ludzkość książek.

JJ Rousseau marszczy czoło. Skóra zaczyna schodzić mu ze spalonych słońcem policzków. Obawia się, że nie będzie umiał nam pomóc.

Ada T. Kosterkiewicz – w życiu studiowała już prawo, była dziennikarką, pracowała w korpo i robiła aktywizm. Publikowała w Fabulariach, Tlenie Literackim, Helikopterze i na stronie Wydawnictwa J. Dużo patrzy przez okno. Mieszka we Wrocławiu.

Piotr Jankowski – [tbc]